Florence!
Najpierw
wspomnę o czymś, z czego się ucieszysz: zaproszenie na konferencję magów nareszcie
mnie odnalazło, czy też, mówiąc ściślej, uderzyło w moje czoło i wpadło do
kociołka z zupą. Kiedy je wyłowiłem, bardzo dosadnie zademonstrowało swoje
niezadowolenie (wiedziałaś, że listy umieją przeklinać? I to jak przeklinać!).
Teraz
natomiast muszę wspomnieć o czymś mniej przyjemnym — tylko się nie denerwuj,
proszę. Wczoraj Bryann i ja spotkaliśmy kilka demonów. Daliśmy radę czterem,
piąty uciekł. Zaniepokoiło nas to, a w okolicznych wioskach wzbudziło prawdziwą
panikę. Owszem, demony były odrażające, ale ludzi najbardziej przerażał sam
fakt, że się pojawiły. Do tej pory były bytami egzystującymi tylko w mitach.
Bryann
twierdzi, że zachowywały się, jakby chciały nas sprowokować do brutalnego
ataku. Cóż, Flo, ja mogę powiedzieć tyle, że kiedy ktoś traktuje mi żebra kulką
energii, nie mam w zwyczaju bawić się w uprzejmości.
Poza
powierzchownymi obrażeniami nic mi nie jest. Naprawdę, nie panikuj. Odezwę się
niedługo.
Egil
Florence!
Jak
to: miesiąc temu zaatakowało was ponad pół tuzina?! I dlaczego nie uznałaś za
stosowne wspomnieć o tym wcześniej?
Chciałem
napisać coś wesołego o kozach i o tym, jak doskonale naśladują Clato, ale
chwilowo nie mogę. Potem coś dodam.
Całe
szczęście, że jesteś bezpieczna.
Egil
Florence!
Ataki
się powtórzyły. Teraz Bryann, Clato i ja stale trzymamy się razem. Ludzie
zaczynają źle na nas patrzeć, przypuszczając
(i sądzę, że nie bez racji), że to nasza obecność przyciąga demony. Nie
atakują innych ludzi (nie po tym jednym razie, o którym już kiedyś
wspomniałem), ale wyrastają spod ziemi, jakby czekały właśnie na nas. Nie mam
manii prześladowczej, Flo, ale chyba właśnie tak jest.
Egil
Florence!
Wracamy
do domu.
Egil
Listy leżały jeden przy drugim na
kominku, a niespokojna Florence już od kilku dni rozkładała je i na powrót
składała, usiłując powstrzymać nerwowe spojrzenia w stronę drzwi i okna, z
którego widać było ścieżkę. Ale minęły już ponad trzy dwa tygodnie i Egil
naprawdę powinien wrócić.
Powstrzymała się od kolejnego dotknięcia
listów, zastanawiając się, dlaczego właściwie się tak denerwuje. Egil był
magiem. Podróżował z przyjaciółmi. Z imienia i nazwiska znał trolle i gnomy aż
do rzeki. Nic mu się nie stanie.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że to była
tylko jedna z wielu spraw.
Na przykład Paprykarz zwariował. Florence
nie uzyskała co prawda fachowej opinii psychiatrycznej, ale należy zadać
pytanie, na ile psychiatra byłby w stanie zbadać świstaka, nawet magicznego.
Jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Paprykarzowi zwyczajnie
odbiło.
Nie wychodził na dwór. Albo przynajmniej
bardzo się starał: kulił się pod łóżkiem, pod komodą, w szufladzie ze swetrami,
przemykał z jednej kryjówki do drugiej i nie wygrzewał się już na słońcu.
Czasami, kiedy zatroskana Florence wygoniła go miotłą z chatki, natychmiast
uciekał w głęboką trawę albo za beczkę z deszczówką, starając się zwinąć w jak
najmniejszą kulkę.
Czarownica szczerze żałowała, że nie może z
nim po prostu porozmawiać, chociaż zastanawiała się przy tym, czy nawet gdyby
było to możliwe, Paprykarz podzieliłby się z nią swoimi problemami. Był bardzo
dumnym świstakiem. I samcem. Połączenie tych dwóch cech czyniło z niego
osobnika twardego jak skała i równie wrażliwego.
Potem były te paskudne wyładowania
magiczne, które pojawiały się znikąd. Ostatnio Florence stanęła jak wryta,
kiedy w środku jej własnego ogrodu pojawił się nagle piorun kulisty,
strzelający magicznymi iskrami. Zaraz potem padła na ziemię i spróbowała się
nie wyróżniać z trawy.
Jeszcze gorsze od wyładowań były zwyczajne
załamania rzeczywistości. Niedawno Florence spędziła bardzo pouczające i
zdumiewające pięć minut, obserwując wskazówki swoich zegarów. Poruszały się do
przodu, do tyłu, nagle zwalniały i przyspieszały, aż w końcu odzyskały normalny
rytm. W zwyczajnych okolicznościach Florence uznałaby, że to wina źle
nakręconej sprężyny, ale nawet ona nie była skłonna uwierzyć, by mechanizm
zepsuł się w trzech zegarach równocześnie.
No i, oczywiście, była ta sprawa ze
Śmiercią...
Mniej więcej miesiąc po powrocie z sabatu,
kiedy w wiosce w ciągu jednej nocy zachorowało i zmarło trzymiesięczne dziecko,
wściekła Anat wpadła do chatki Florence, niemal wyrywając drzwi z zawiasów. Przyjaciółka
z zaskoczeniem zauważyła, że jej oczy szklą się niebezpiecznie, chociaż trudno
powiedzieć, czy nie były to łzy wściekłości.
— To
się musi skończyć — oznajmiła Anat, zaciskając ręce w pięści. — To był mały
Chrimsonów, zdrowy jak rydz!
Florence zacisnęła zęby i zamknęła na
chwilę oczy. Kiedy je otworzyła, Anat nadal stała w drzwiach i oddychała
ciężko.
— Znowu?
Anat nie odpowiedziała na to pytanie, tylko
cisnęła swoją torbę na krzesło. Potem przez chwilę patrzyła na jego oparcie,
jakby widziała tam coś ciekawego. Wreszcie przeniosła wzrok na Florence i jakby
zmusiła się do rozprostowania dłoni.
— Nie myśl sobie, że nagle stałam się
nierozsądna albo straciłam kontakt z rzeczywistością — powiedziała,
najwyraźniej sądząc, że mówi spokojnie. — Wiem,
że takie rzeczy się zdarzają. Ale, na bogów, ostatnio jest ich za dużo.
Florence spojrzała w okno.
— Wiesz — powiedziała, zamyślona. — Czasami
naprawdę zastanawiam się nad słowami Georga.
— Jakimi słowami?
— Że gdyby mógł, złapałby Śmierć i zadał
jej parę pytań.
Pozwoliła, by te słowa padły i wsiąkły w
ciszę. Wyraz oczu Anat zmienił się nagle. Zaraz potem w jej postawie zaszła
znacząca zmiana — wyprostowała ramiona i opuściła ręce wzdłuż ciała, zamyślając
się nad czymś głęboko.
Tak zrodził się Pomysł.
Potem nie było już tak trudno — wbrew
powszechnym przekonaniom, żeby przyzwać Śmierć, nie trzeba składać krwawej
ofiary z losowo wybranej dziewicy, potrzeba natomiast potężnego zaklęcia, dwóch
świeczek, połowy jabłka, kostki rosołowej i kurczaka w sosie curry.
Florence spojrzała uważnie na garnek i
uniosła pokrywkę.
— To ma pachnieć, pływać, latać w powietrzu
czy jak? — zapytała, zezując do grubej księgi przyniesionej przez Anat.
Panuje pogląd, że rytuały magiczne są
skomplikowane i precyzyjne, a każdy ruch i zaklęcie muszą być przećwiczone
dziesiątki razy, by nie sprowadzić na adepta sztuk magicznych nieprzyjemnych
konsekwencji.
Otóż nic bardziej mylnego. Magię uprawia
się głównie na wyczucie.
(I nie, nie ma znaczenia fakt, że to
wyczucie poparte jest studiami starożytnych ksiąg w dziwnych językach i z
rysunkami na co drugiej stronie, dziękuję bardzo).
— Nie przejmuj się tym — poradziła Anat,
starając się unieruchomić wyrywającego się z jej ramion Paprykarza. — Na bogów,
świstaku, o co ci chodzi, przestań mnie drapać!
Paprykarz wyglądał jak kupka nieszczęścia —
osowiały, z futerkiem pokrytym kurzem oraz z wyrazem absolutnej paniki w
zazwyczaj beznamiętnych oczętach. Im bliżej stołu z magicznymi akcesoriami (na
tyle magicznymi, na ile magiczna może być kostka rosołowa), tym gwałtowniej się
wyrywał, ale żelazny uścisk Anat skutecznie powstrzymywał go od ucieczki.
Sytuacja była beznadziejna.
— Przecież nie zamierzamy cię zjeść —
mruknęła czarownica.
Paprykarz wpadł w wyciągnięte ramiona
Florence, myśląc sobie, że jeżeli cierpieć, to przynajmniej przy kobiecie,
która go karmi, po czym schował pyszczek pod jej pachę.
Zazwyczaj lubił być trzecim ogniwem.
Zazwyczaj lubił też ciekawe, niekonwencjonalne zaklęcia. Ale czasami — na
przykład w tym momencie — miał wrażenie, że czarownice są jak lawina — gnają na
oślep z ogromną prędkością i porywają ze sobą wszystko wokół, niekoniecznie
wiedząc, gdzie właściwie się kierują.
Anat tymczasem ustawiła garnek na podłodze,
wzięła kredę i wyrysowała wokół niego pentagram. Potem na każdym z wierzchołków
ustawiła pachnącą świeczkę zapachową, powątpiewając nieco, czy
cynamonowo-pomarańczowa mieszanka wystarczająco nadaje się do tak specjalnego
zaklęcia, ale były to jedyne świece, które Florence pozwoliła poświęcić.
— Gotowa? — zapytała Anat, prostując
księgę.
Florence skinęła głową. Świstak wtulił się
w jej bluzkę.
Anat położyła przyjaciółce rękę na ramieniu
i zaczęły czytać inkantację, tylko kilka razy zacinając się przy co
trudniejszych słowach.
W garnku z kurczakiem coś zabulgotało,
poruszyło się gwałtownie, ciecz uniosła się i opadła z powrotem... Po czym
kurczak i sos uformowały niewielki kopczyk, z którego powoli zaczęły
wyodrębniać się kształty.
— Za dużo soli i pieprzu — zawyrokowała
potrawka. Florence nie była pewna, czy naprawdę wydaje z siebie głos, czy to
tylko w jej głowie.
— Być może — odparła Anat. — Na przyszłość
mogłabyś zostawić jakiś przepis.
Śmierć — przybierająca obecnie postać
kojarzoną z kupą kompostu — spróbowała prychnąć, w efekcie opryskując
czarownice sosem curry.
— Dość bajdurzenia, czego właściwie
chcecie?
Umieranie to biznes, a w biznesie, jak
wiadomo, trzeba być twardym.
—
Wiedzieć, co tu się dzieje.
Potrawka spróbowała założyć sobie
nieistniejące ręce na ogólnie pojętej piersi.
— I sądzicie, że wam to powiem, tak?
— Tak — odparła Anat rozbrajająco. — Bo jeśli
nie, to dobrze wiesz, że mogę cię odesłać do setnego wymiaru. Byłoby to nawet z
pożytkiem dla ludzkości, a droga powrotna chyba by ci się nie podobała.
Ze Śmiercią nie można pertraktować i jest
to rzecz powszechnie znana. Ale można jej utrudniać (nie)życie – i nie zakłóca
to specjalnie równowagi uniwersum, ponieważ Śmierć, zupełnie niezgodnie z
ludowymi przesądami, nie jest władzą najwyższą i nie występuje w jednym
egzemplarzu, tylko pod postacią kilkudziesięciu duchów, widzialnych lub
niewidzialnych, które krążą swobodnie w czasie i przestrzeni, a wymaga się od
nich w zasadzie tylko tego, by wykonały swoją robotę w wyznaczonym czasie. W
sytuacjach kryzysowych obowiązki może od Śmierci przejąć inna jednostka.
W dodatku trudno odczuwać respekt przed Władzą
Najwyższą, kiedy akurat przyjmuje postać potrawki z kurczaka.
— No dobrze, więc jedźmy z tym koksem —
mruknęła potrawka i przycupnęła na krawędzi garnka. — O co konkretnie wam
chodzi?
— O tę tak zwaną dziecięcą zarazę —
odezwała się Florence. — Jakoś trudno mi się w niej doszukać znamion epidemii,
chyba że bardzo niekonsekwentnej.
Potrawka zabulgotała trochę.
— Bo to nie jest epidemia — przyznała w
końcu.
— Cieszę się, że do tego doszłyśmy — stwierdziła cierpko Anat. — Więc co to
jest?
— Co to było — poprawiła Śmierć, po czym
westchnęła. — Ale nie wiem dokładnie, o co chodziło. Dostałam rozkazy z samej
góry, rozumiecie...
— Akurat.
Anat założyła ręce na piersi i groźnie
pomachała chochlą.
— Setny wymiar, pamiętaj.
Śmierć wymamrotała pod nosem coś o tym, jak
głupio jest urządzony ten cholerny świat. Anat zamachnęła się chochlą.
— Dobra, dobra, powiem! — burknęła. —
Powiem, tak?
Potem zamilkła na moment, raz i drugi
poprawiła pozycję, kawałek kurczaka z chlupnięciem opadł na dno garnka, a potem
w końcu usadowiła się względnie wygodnie i podjęła opowieść.
— Za dwadzieścia lat powstanie
stowarzyszenie, które nazwie się Bractwem Krzywego Zęba. Będą do niego należeć
adepci czarnej magii, którzy, jak to zwykle bywa, pewnego dnia postanowią przejąć
świat. W przeciwieństwie jednak do większości bohaterów legend, dopną swego i
zmienią świat w miejsce tak okropne, że nawet sami bogowie zjednoczą się
przeciwko nim. Najwyższa Rada — w tym miejscu Śmierć zająknęła się na chwilę —
postanowi naruszyć jedną z najważniejszych spośród ustanowionych przez siebie
zasad i zneutralizować zagrożenie, zanim jeszcze zdąży na dobre powstać, czyli
innymi słowy...
— Zabić Bractwo w kołysce — oświadczyła
Anat ciężko.
Przez moment zapanowała cisza, w czasie
której Florence bardzo usiłowała się skupić na paprotce pod oknem, a Paprykarz
delikatnie wyślizgiwał się z jej ramion, które zaciskały się wokół niego coraz
ciaśniej.
— Ale aż tyle?
— Bractwo było... będzie... gigantyczne.
Nie uważasz chyba, że światem można zapanować w trzy osoby?
— Nie. Ale dwadzieścia powinno wystarczyć?
— Anat bardzo się postarała, by ten znak zapytania zawisł w powietrzu i
rozświetlił pokój na czerwono.
— Mam na myśli raczej liczbę o rząd większą
— poprawiła Śmierć.
Florence gwałtownie wciągnęła oddech. Nawet
Anat na moment musiała przygryźć sobie język, ale po chwili zdołała się odezwać
i stwierdziła z satysfakcją, że jej głos drży tylko trochę.
— Ale to już się skończyło?
Śmierć pokiwała tym, co przy dużej dawce
wyobraźni można było uznać za głowę.
— I wszystko ma być normalnie?
— Byłoby dobrze.
— Świat nie upadnie? — zapytała Florence,
starając się, by jej głos ociekał jadem, ale słabo to wypadło.
— Mam taką nadzieję, tak. A teraz, skoro
już zaspokoiłam waszą ciekawość, może byście mnie uwolniły?
Anat machnęła ręką. Świeczki pentagramu
zgasły, a potrawka opadła gwałtownie do garnka i na podłogę. W pokoju nagle
zrobiło się zimno, w kominku zgasł ogień, a nagły powiew lodowatego powietrza
sprawił, że czarownicom dreszcz przeszedł po plecach... A potem trzasnęły drzwi
i okna i wiedźmy zostały w ciemnościach i ciszy.
***
W czwartkowy poranek Anat obudziła się
wcześnie, kiedy na zewnątrz było jeszcze szaro, a potem długo obracała się w
łóżku z boku na bok, nie mogąc znowu zasnąć. W końcu westchnęła, usiadła,
odgarnęła włosy z czoła i podciągnęła kolana pod brodę. Otworzyła okno i
otuliła się ciasno prześcieradłem, zamykając oczy, kiedy powiew rześkiego
powietrza wpadł do pokoju i dotarł do jej obojczyka. Potem oparła się o ścianę
naprzeciw okna i spróbowała pomyśleć, ale nie mogła zebrać myśli, więc po
prostu siedziała i patrzyła, jak daleko na horyzoncie niebo zaczyna się barwić
na różowo.
W końcu wstała i postanowiła wybrać się na
krótki lot po okolicy.
Chatka Anat nie była duża – wystarczyła
akurat dla jednej osoby, ewentualnie dla dwóch, wszelako pod warunkiem, że będą
to osoby szczupłe i przeciętnego wzrostu. Właściwie całe poddasze domku
zajmowała sypialna Anat, składająca się z okna pod jedną ścianą, przewodu kominowego
pod drugą, niedużej szafy z mnóstwem wieszaków, wciśniętą pomiędzy drzwi a
skośny dach, oraz łóżka, dość dużego jak na skromne potrzeby Anat, zajmującego
całą wolną przestrzeń pomiędzy oknem a kominem. Posłanie to było jednak
pozostałością po poprzedniej lokatorce, pani McGee, która kategorycznie
zabroniła wyrzucenia pięknej, rzeźbionej ramy z jasnego drewna, dopuszczając
jedynie wymianę materaca. Życzenie to było wyrażone tak kategorycznie, że Anat
nie śmiała zaprotestować, a potem przeklinała się w duchu, kiedy próbowała tę
swoją mikroskopijną sypialnię posprzątać.
Na parterze natomiast znajdowało się
wszystko inne, to jest kuchnia, pokój, gabinet, laboratorium, namiastka
biblioteki — wszystko w stanie wiecznego nieporządku. Anat wiele razy próbowała
już doprowadzić swój kawałek przestrzeni życiowej do stanu optymalnej
używalności, ale za każdym razem odkrywała, że nie ma na to ani siły, ani
czasu. Podziwiała Florence, która potrafiła zorganizować swoje małe królestwo i
miejsce pracy, ale sama nie dawała temu rady. Książki, papiery, suszone zioła i
liście królowały na parapetach, eliksiry i fiolki w szafkach, półki uginały się
od ciasno poukładanych tomów, między które udało się jeszcze powkładać
poskładane, zapełnione notatkami pergaminy. Na kominku znajdowała się
oszałamiająca kolekcja piór we wszystkich kolorach i kształtach, a kałamarz
ciągle zmieniał swoje miejsce pobytu – aktualnie znajdował się na kuchennym
stole.
Tylko miotła zawsze stała tam, gdzie
człowiek spodziewał się ją znaleźć; obok schodów, wciśnięta między barierkę a
stojący obok wytarty zielony fotel.
Anat ruszyła na powolny przelot nad
okolicznymi wioskami, obserwując wschód słońca nad polami i lasami z zachwytem,
do którego nikomu by się nie przyznała. Miała nadzieję, że świeże powietrze
oczyści nieco jej umysł.
I faktycznie, tak było. W powietrzu czuła
się wolna. Świeża. Liczyła się tylko ona, miotła i wiatr. Gdyby Anat bardzo
chciała się ze sobą rozliczyć, zauważyłaby pewnie, że jej lot to zamaskowana
ucieczka od problemów, które zostały w dole – ale Anat nie chciała myśleć o
tym, że stara się nie myśleć o problemach, natomiast desperacko próbowała się
cieszyć tym rankiem.
W końcu poczuła się trochę zmęczona i
wylądowała na łagodnym, trawiastym zboczu nad Wioską. Osada dopiero budziła się
do życia, koguty piały (chociaż robiły to o każdej porze dnia i nocy – Anat już
dawno przestała się zastanawiać, dlaczego ludzie wciąż uważają, że koguty pieją
tylko i wyłącznie z rana), pojedyncze okna otwierały się ze skrzypieniem
zawiasów. Anat posiedziała chwilę na skale w słońcu, a potem ruszyła wolnym
krokiem w stronę domu.
Wyszła na ścieżkę i stanęła jak wryta.
Kilka metrów przed nią, pod baldachimem z rozłożystych gałęzi coś było. Wyglądało jak błyszcząca,
lśniąca na niebieskawo zasłona. Miała może półtora metra wysokości i metr
szerokości, w dodatku wisiała nad ziemią tak, że Anat nie patrzyła na nią
idealnie en face, ale raczej z
pewnego kąta. Wydawało się, że ta dziwna zasłona jest cienka jak nić.
A potem znikąd wynurzyła się najpierw jedna
noga, potem druga, a za nią cała reszta człowieka. Anat miała zaledwie tyle
przytomności, by schować się za krzakami i rzucić na siebie niewielki czar
maskujący.
Przybyły znikąd człowiek – bo to
najwyraźniej był człowiek – miał ciemne
włosy i cerę tak jasną, że aż białą. Ubrany był, najkrócej by powiedzieć, w łachy:
postrzępione, czarne ubrania, buty, w których widniały gigantyczne dziury,
koszulę podartą i tyle razy łataną, że trudno było stwierdzić, gdzie znajduje
się oryginalny materiał.
Przybysz rozejrzał się dokoła, położył rękę
na dużym nożu, przypiętym do pasa, i zanurzył się w las. Tajemnicza zasłona
falowała przez moment, po czym rozpłynęła się w powietrzu.
Anat przez kilka minut siedziała
zdrętwiała, po czym powoli wyplątała się z gałęzi i stanęła na ścieżce, w
osłupieniu patrząc na miejsce, w którym przed chwilą ktoś pojawił się znikąd. Odetchnęła głęboko, po czym odwróciła się na
pięcie.
I pobiegła.
***
— Niemożliwe.
Florence powtórzyła to po raz trzeci, nie
zdając sobie sprawy, że smaruje miodem nie kanapkę z serem, ale swoje palce. Wpatrzona
w przestrzeń przed sobą, zdawała się w ogóle nie zauważać Anat, która,
oddychając ciężko, opierała się o kominek.
— Florence, jeśli tak bardzo nie chcesz mi
uwierzyć, to mogę cię tam zaprowadzić i jeśli wyrazisz takie życzenie, możemy
poczekać na następnych dziwnych przybyszów.
Florence drgnęła i spojrzała na nią z
dziwnym wyrazem twarzy. Wyglądała, jakby zamierzała coś powiedzieć; potem
dostrzegła swoje umazane miodem ręce i rękaw koszuli nocnej niebezpiecznie blisko
kubka z herbatą. To chyba przywróciło ją do równowagi, bo bardzo powoli wytarła
ręce, podwinęła rękawy i upiła pół kubka herbaty, a potem wstała i narzuciła na
siebie szarą chustę.
— Opowiedz mi jeszcze raz, jak on wyglądał.
Anat zebrała całą swoją cierpliwość i
jeszcze raz streściła wydarzenia minionej godziny. Florence słuchała tej
opowieści w wyjątkowym skupieniu, z rękoma założonymi na piersi. Zmarszczka na
jej czole pogłębiała się stopniowo.
— Wyglądał znajomo?
— Nie — wyrzuciła z siebie Anat. — Wyglądał
jak jakiś jeniec Podziemia.
Magiczny świat jest o tyle bezlitosny, że
praktycznie nie uznaje więzień. Ale czasami zdarzają się jeńcy – towarzysze,
którzy wepchnęli się przed szereg, znajomi, którzy okazali niesubordynację,
trofea wojenne...
Demony, czarnoksiężnicy i wszyscy ci,
którzy z jakiegoś powodu musieli ukryć się w Podziemiu, również mieli pewien
rodzaj hierarchii i społeczności. Posiadanie jeńców było w Podziemiu
rozpowszechnione bardziej niż na powierzchni, z powodów zresztą oczywistych.
Czasami jeńcy uciekali. Część z nich
szukała zemsty na własną rękę, część chciała się przyłączyć do Gildii, a
większość po prostu miała nadzieję, że ukryć można się również gdzieś na ziemi.
Czasami nawet się im udawało.
— Jeńcy Podziemia raczej nie uciekają przez
dziwne portale — zauważyła Florence, prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy, że
jej głos nagle zaczął brzmieć zimno i rzeczowo.
— Powiedziałam tylko, że tak wyglądał —
odparła cierpko Anat, która zauważyła tę zmianę. — Wcale nie odrzucam
możliwości, że to był ktoś obcy.
— Ale nie wyglądał jak demon?
Anat miała ochotę warknąć na przyjaciółkę.
— Nie — rzuciła, ledwo powstrzymując się od
podniesienia tonu. — Wspomniałam o tym chyba tylko trzy razy.
Florence w ogóle nie zauważyła tego
docinka. Była w jakimś dziwnym stanie – Anat nie pamiętała, by kiedykolwiek ją
taką widziała.
— Florence?
Czarownica otrząsnęła się nagle, jakby
przeszedł ją dreszcz.
— Tak — stwierdziła nagle. — Przepraszam,
nie wiem, co się ze mną dzieje. Muszę przyznać, że mnie zaniepokoiłaś, nie
wiem, co się mogło stać. Nie wiem, kto to mógł być.
Spojrzała na Anat po staremu, przytomnie. W
jej niebieskich oczach krył się niepokój, może nawet strach, ale Anat wyczytała
w nich coś jeszcze – uczucie, które najwyraźniej dzieliły.
Bezradność.
Westchnęła ciężko i zamierzała coś
powiedzieć – nie wiedziała dokładnie co, cokolwiek,
może zasugerowałaby Florence, że pora się ubrać i zobaczyć, czy w wiosce
nie doszło do katastrofy, ale drzwi domku otworzyły się nagle i obie
czarownice, zaalarmowane, spojrzały w ich stronę. Anat napięła palce i
widziała, że spojrzenie Florence ucieka w stronę stołu, gdzie leżała jej
różdżka…
— Egil!
Anat dopiero po chwili zrozumiała, że
Florence nie rzuca się na szyję jakiemuś napastnikowi, a ten człowiek z
tobołem, brodą i podartym ubraniem, spod którego wyłaniała się krwawiąca łydka,
to Egil, a nie żaden włóczęga.
***
— Nie pisałeś!
Egil nawet się nie skrzywił, kiedy uderzyła
go w ramię, choć cios miała mocny. Uśmiechał się tylko – do diabła, nie
przestawał się uśmiechać od chwili, kiedy zobaczył swoje wiedźmy całe i zdrowe,
nawet wtedy, kiedy Florence posadziła go na krześle i zabrała się za
opatrywanie jego ran. Anat przywitała go zaskakująco wylewnie, pokręciła się
trochę, popytała, aż w końcu zostawiła ich samych. Po spojrzeniu Florence Egil
zobaczył, że też czekała na tę chwilę, chociaż może niekoniecznie marzyła o
elementach towarzyszących; szalonym świstaku, ryzyku magicznej wojny,
wariującym kosmosie…
— Więc to prawda? Zbliża się wojna?
Egil mrugnął.
— Skąd wiesz?
Florence posłała mu wymowne spojrzenie.
— Nie jestem aż tak naiwna, umiem dodać dwa
do dwóch. I studiowałam w Akademii trochę historii.
Egil westchnął cicho i wziął ją za rękę.
Siedzieli jeszcze w kuchni, a właściwie: on siedział na jednym krześle, a jego
stopa spoczywała na drugim. Florence, która dopiero skończyła opatrywać rany na
jego łydce, klnąc przy tym w bardzo urozmaicony sposób, siedziała na stopach
przy jego krześle.
— Rozmawiałem z paroma osobami. To był
jeden z powodów, dla których ta podróż tak się przeciągnęła. Przepraszam, że
nie pisałem — dodał szybko, widząc, że jego ukochana wiedźma zamierza
powiedzieć coś niepochlebnego — ale naprawdę nie mogłem. Wiesz, że nie
trzymałbym cię w niepewności tak długo.
Florence uśmiechnęła się słabo i uścisnęła
jego dłoń. Dzisiaj była zbyt radosna, żeby spróbować na niego nakrzyczeć; na to
przyjdzie pora później.
— Tak, myślę, że będzie wojna. Najwyżsi
magowie zbierają się w Mieście. Mają nadzieję, że dołączy do nich jak najwięcej
osób.
Umilkł i odetchnął głęboko. Florence
zacisnęła usta w wąską linię i patrzyła na niego ze współczuciem. To już
zupełnie odstawało od jego wyobrażeń o szczęśliwym powrocie do domu, więc
postarał się uśmiechnąć. Ona też spróbowała; z pewnością ich dwoje stanowiło w
tej chwili widok godny pożałowania, ale powietrze między nimi aż drżało od
nadmiaru emocji i Egil wiedział, że jak bardzo by się nie starali, nie zdołają
tego zmienić jedną rozmową.
Pogładził ją po policzku.
— Pięknie wyglądasz.
Florence wybuchnęła histerycznym śmiechem.
***
Egil
obudził się, gwałtowanie wciągając powietrze. Rozejrzał się i zdał sobie
sprawę, że siedzi w łóżku, a jego ręce i czoło są mokre od potu.
Było gorąco. Nie mógł tego wytrzymać.
Ostrożnie wyślizgnął się z łóżka, starając się
nie obudzić Florence, która mruknęła coś przez sen i odwróciła się na drugi
bok. W bladym, mętnym świetle księżyca wydawała się jeszcze bledsza, a mag z
pewnymi wyrzutami sumienia zauważył ciemne kręgi pod jej oczami. Miał ochotę
okryć ją prześcieradłem, ale w pokoju było duszno i albo by się obudziła, albo
zrzuciłaby pościel na podłogę.
Egil otworzył okno i zszedł po schodach,
rozcierając rękoma twarz. Wyszedł na zewnątrz, stanął przy beczce z wodą i
ochlapał się nią obficie, tylko ułamkiem świadomości rejestrując, że
temperatura znacznie się obniżyła.
Potem oparł się ciężko o ścianę domu.
Mógłby powtarzać sobie, że to tylko sen. Mógłby.
Wtedy byłoby łatwo; wróciłby do łóżka, otworzywszy okno jeszcze szerzej, i
wmawiałby sobie, że to przez ten upał. Następnego ranka pewnie nawet by tego
nie pamiętał.
Ale dobrze wiedział, że to nie był sen. Każdy,
kto traktuje magię choć trochę poważnie, wie, że sny nigdy nie są tylko
wytworami fantazji. Nie takie.
Egil rzadko śnił, ale jeśli już mu się zdarzało,
to śmiało mógł powiedzieć, że śnił o przyszłości. I ta przyszłość się
spełniała. Odkrył to w sobie, kiedy miał osiem lat i przewidział, że następnego
dnia jabłoń starego Flibbersa przewróci się, zabije czarnego psa z brązowym
paskiem na grzbiecie, a bracia Pensowie zabiorą do kieszeni dokładnie
dwadzieścia trzy jabłka, chociaż do dzisiaj się zastanawiał, jak to w ogóle
możliwe, żeby ktoś miał w spodniach tak pojemne kieszenie.
Od tamtej pory niewiele się zmieniło.
Egil patrzył przed siebie, a raczej próbował
dostrzec w mroku jakieś kształty, a wiatr owiewał jego ramiona, powodując gęsią
skórkę.
Wszystkie sny do tej pory się spełniały.
Och tak, wiedział, że Anat się z tego podśmiewa.
Mówiła, że to sztuczka za pięć pensów i z pewnością istnieje jakieś logiczne
wytłumaczenie. Prawdopodobnie było to podszyte sporą dawką drwiny, bo tak
naprawdę wcale nie wierzyła, że cokolwiek wyśnił.
Anat nie rozumiała, bo sama nigdy tego nie
doświadczyła. Florence była od niej ostrożniejsza w formułowaniu wniosków.
Egil na krótką chwilę ukrył twarz w dłoniach,
odetchnął szybko pięć razy, a potem jeszcze raz ochlapał się zimną wodą i przez
dobry kwadrans patrzył w ciemność wokół siebie, zanim w końcu poszedł z
powrotem do łóżka.
Tak, nie było żadnego powodu, by nie wierzyć w
wyraźny, dokładny i szczegółowy sen. Całkiem prawdopodobny. Taki, jaki zdarzyło
mu się śnić już wcześniej. Egil po prostu nie chciał w niego uwierzyć, a
przynajmniej jeszcze nie.
Nigdy nie przypuszczał, że będzie obserwować
własną śmierć.
_________
Jest! Nareszcie!
Przygotujcie się, bo stężenie dramy rośnie wykładniczo - znaczy, jeśli w ogóle tu jesteście.