Pisane dość dawno temu. Nie było podobno takie złe. Ale ja tam się na swoich pracach nie znam.
Sweter
Pokłócili się okropnie. Może chodziło o jakąś przypadłość medyczną czy zgodę na jakiś niebezpieczny zabieg, o jego pracę. Może chodziło o papierkową robotę, formularz czy zezwolenie, czym zajmowała się ona. Może o jakieś przytyki dotyczące życia prywatnego, od których on nie mógł się powstrzymać. Może w końcu chodziło o to wszystko.
W każdym razie, wybiegła z jego gabinetu wściekła, pałająca tym najgorszym rodzajem zimnej furii, która może zaatakować w każdym momencie. Jej obcasy stukały po twardej powierzchni szpitalnego linoleum, kiedy szybkim krokiem dochodziła do windy.
Ostatnio często się kłócili. Jej niekończące się pokłady cierpliwości zostały niedawno mocno nadszarpnięte. A ponieważ nie należała do osób, które potrafią zawsze odpuścić, była nie tylko niecierpliwa, ale także zmęczona długimi potyczkami.
Winda nadjechała, a ona weszła do środka, nakładając na ramiona płaszcz. Nie zaszczyciła gabinetu diagnostyka ani samego lekarza nawet jednym spojrzeniem – szybko nacisnęła guzik windy, a drzwi zamknęły się z cichym sykiem. Była zła, choć z drugiej strony minęło dużo czasu, odkąd zareagowała tak gwałtownie na cokolwiek, co on powiedział.
House stał na korytarzu, patrząc miejsce, gdzie przed chwilą stała. Nie zamierzał jej gonić – po pierwsze z powodu swojej dumy, po drugie z powodu nogi. Zaczynała boleć mocniej niż zazwyczaj, jak zawsze, kiedy był zdenerwowany. Z cichym warknięciem odwrócił się na pięcie i wszedł do gabinetu. Przejechał ręką po twarzy i opadł na fotel, wyciągając rękę po stojące na stoliku proszki.
Wtedy zorientował się, że na czymś siedzi. Zaskoczony, poderwał się i podniósł z fotela zielony sweter – czy raczej „robótkę ciotki Gryzeldy sprzedawaną na wyprzedażach po monstrualnych cenach”, jak zwykł go nazywać.
Ale, tak czy inaczej, to był jej sweter. Zostawiła go tutaj i wybiegła do domu w samym płaszczu. W środku zimy.
Znał ją na tyle, żeby wiedzieć, że opanuje się dopiero przed domem, to znaczy, że dopiero przed domem poczuje, jak jest jej zimno. House nie bał się, że ona zmarznie, ostatecznie te parę minut na zimnie jeszcze nikomu nic złego nie zrobiło. Problemem był spoczywający w jego dłoni kawał włóczki, potocznie zwany swetrem.
Było jasne, że nie może wrócić z tym do Wilsona. Onkolog był niekiedy gorszy niż pielęgniarki, z którymi pozostawał zresztą w dobrych kontaktach. Powrót na jego kanapę z ubraniem Lisy narażał go na serię zabójczych pytań. A Greg nie był jakoś w nastroju do zwierzeń.
Bez namysłu chwycił więc laskę i kurtkę, a w progu wrócił się jeszcze po nieszczęsny sweter.
*&*
- Zostawiłaś w moim gabinecie – oznajmił piętnaście minut później.
Nie wyglądała już na złą, ocenił szybko. Cofnęła się w głąb domu. Kiedy House stał niepewnie na progu, ze środka dobiegło go:
- Chcesz herbaty?
Kobieta zmienną jest, pomyślał z rezygnacją.
W każdym razie, wybiegła z jego gabinetu wściekła, pałająca tym najgorszym rodzajem zimnej furii, która może zaatakować w każdym momencie. Jej obcasy stukały po twardej powierzchni szpitalnego linoleum, kiedy szybkim krokiem dochodziła do windy.
Ostatnio często się kłócili. Jej niekończące się pokłady cierpliwości zostały niedawno mocno nadszarpnięte. A ponieważ nie należała do osób, które potrafią zawsze odpuścić, była nie tylko niecierpliwa, ale także zmęczona długimi potyczkami.
Winda nadjechała, a ona weszła do środka, nakładając na ramiona płaszcz. Nie zaszczyciła gabinetu diagnostyka ani samego lekarza nawet jednym spojrzeniem – szybko nacisnęła guzik windy, a drzwi zamknęły się z cichym sykiem. Była zła, choć z drugiej strony minęło dużo czasu, odkąd zareagowała tak gwałtownie na cokolwiek, co on powiedział.
House stał na korytarzu, patrząc miejsce, gdzie przed chwilą stała. Nie zamierzał jej gonić – po pierwsze z powodu swojej dumy, po drugie z powodu nogi. Zaczynała boleć mocniej niż zazwyczaj, jak zawsze, kiedy był zdenerwowany. Z cichym warknięciem odwrócił się na pięcie i wszedł do gabinetu. Przejechał ręką po twarzy i opadł na fotel, wyciągając rękę po stojące na stoliku proszki.
Wtedy zorientował się, że na czymś siedzi. Zaskoczony, poderwał się i podniósł z fotela zielony sweter – czy raczej „robótkę ciotki Gryzeldy sprzedawaną na wyprzedażach po monstrualnych cenach”, jak zwykł go nazywać.
Ale, tak czy inaczej, to był jej sweter. Zostawiła go tutaj i wybiegła do domu w samym płaszczu. W środku zimy.
Znał ją na tyle, żeby wiedzieć, że opanuje się dopiero przed domem, to znaczy, że dopiero przed domem poczuje, jak jest jej zimno. House nie bał się, że ona zmarznie, ostatecznie te parę minut na zimnie jeszcze nikomu nic złego nie zrobiło. Problemem był spoczywający w jego dłoni kawał włóczki, potocznie zwany swetrem.
Było jasne, że nie może wrócić z tym do Wilsona. Onkolog był niekiedy gorszy niż pielęgniarki, z którymi pozostawał zresztą w dobrych kontaktach. Powrót na jego kanapę z ubraniem Lisy narażał go na serię zabójczych pytań. A Greg nie był jakoś w nastroju do zwierzeń.
Bez namysłu chwycił więc laskę i kurtkę, a w progu wrócił się jeszcze po nieszczęsny sweter.
*&*
- Zostawiłaś w moim gabinecie – oznajmił piętnaście minut później.
Nie wyglądała już na złą, ocenił szybko. Cofnęła się w głąb domu. Kiedy House stał niepewnie na progu, ze środka dobiegło go:
- Chcesz herbaty?
Kobieta zmienną jest, pomyślał z rezygnacją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz