Cztery
Septicemia
Grande została założona na początku trzeciego wieku przez grupę wyzwolonych
trolii, które podróżowały na północ, mając nadzieję, że surowy klimat utrudni
ludziom pogoń za nimi. Na wysokości rzeki napotkały jednak grupę agresywnych
banshee, które zmusiły trolle do odwrotu i założenia osady, która swoją nazwę
zyskała dopiero trzysta lat później, podczas Wielkiej Epidemii*, budzącej do
dzisiaj strach ludności, ponieważ warunki sanitarne miasta nie zmieniły się
prawie wcale. Od zagłady ludzi ocalił Alfons Pryinman, szalony alchemik,
wampir. Kiedy zaczęła się zaraza, był pochłonięty badaniem różnic między ludźmi
a wampirami (przynajmniej z biologicznego punktu widzenia), a czysty przypadek
sprawił, że udało mu się nie tylko wyizolować wampirzy jad, ale również
zmodyfikować go tak, by mózg nosiciela eksplodował po tygodniu, choć to był
jeszcze większy zbieg okoliczności, ponieważ Alfonsowi chodziło tylko o
zwiększenie jego możliwości. Tak czy inaczej, przetestował swój wynalazek na
kilku szczurach — za co dostał Nagrodę Towarzystwa Naukowego Nieumarłych,
ponieważ nikomu potem nie udało się już zamienić w wampira przedstawiciela
innego gatunku — a potem doprowadził do wybuchu we własnej piwnicy. Ta
eksplozja położyła kres epidemii w tej części miasta, a wyjątkowo odporne
szczury-wampiry rozprzestrzeniły się po mieście i zaczęły kąsać swoich
pobratymców, co sprawiło, że na kilka tygodni miasto opętał chaos, ale po dwóch
miesiącach nie było w nim ani jednego szczura, co pociągnęło za sobą spadek
liczby zachorowań.
Potem
miasto opętała plaga rewolt politycznych, korupcji, skandali, a także, przez
kilka miesięcy, spadających z nieba dyni, ale przetrwało to wszystko i wciąż
rosło, stając się coraz większe, intensywniej pachnące i — jak zdawało się jego
mieszkańcom — z roku na rok brudniejsze.
Było to
jedyne duże miasto na całej Równinie**, dlatego dla ułatwienia nazywano je po
prostu Miastem***.
Anat je
uwielbiała. Florence czuła się w wielkich metropoliach nieco nieswojo, żeby nie
powiedzieć: klaustrofobicznie. Dzielnie szły jednak brukowanymi uliczkami,
zaskoczone tym, jak kompletnie niewidoczne są dla ludzi, nawet z miotłą na
ramieniu i spiczastym kapeluszem na głowie. Florence nie pamiętała, kiedy
ostatnio tak łatwo wtopiła się w tłum – zazwyczaj ludzie znali ją osobiście, a
nawet jeżeli nie, to kapelusz i torba na ramieniu były dla nich wystarczającą
wskazówką, żeby powiedzieć „dzień dobry” i nie podpaść czarownicy.
Tutaj
to one musiały uważać.
Florence
uważała to za ciekawą odmianę. Anat nie zamierzała się tym przejmować, tylko
pewnie kroczyła do przodu, oczekując od ludzi, że zejdą jej z drogi.
Meredith
mieszkała na poddaszu kamienicy w centrum, co znaczyło, że chociaż miała
mnóstwo światła i doskonały widok na miasto, zimą było tam zimno jak w psiarni,
a latem można było umrzeć z gorąca.
Nie,
żeby samej Meredith to przeszkadzało. Od kilku lat zajmowała to mieszkanko z
mężem, który był kominiarzem, pracowała jako nauczycielka, a w wolnym czasie
pogromczyni demonów, i była nieprzyzwoicie wręcz szczęśliwa.
Ta
dobra energia biła od niej o każdej porze dnia i nocy. W jej towarzystwie
człowiek czuł się lepiej, w jej domu mógł przebywać godzinami, jedząc ciasto i
pijąc z herbatę z malinami, zapadając się w wytartą, zieloną kanapę.
Meredith
nie była klasyczną pięknością, ale miała spokojne, ciemnoniebieskie oczy,
brązowe loki, wiecznie ciągnące ku ziemi, przyjazny wyraz twarzy, ciepły
uśmiech i doskonałą figurę. Była osobą, którą wszyscy lubią i choć bardzo by
chcieli porozmawiać o niej za jej plecami, instynktownie czują, że to wręcz
niewłaściwe. Meredith podbijała ludzkie serca.
I tylko
Florence szczerze jej nie znosiła.
Anat od
wielu lat starała się poznać przyczynę takiego stanu rzeczy. Kiedyś się
przecież przyjaźniły. Poza tym Florence miała parę naprawdę okropnych skaz
charakteru, na przykład sympatię i gigantyczne zasoby cierpliwości dla
wszystkich. Potrafiła odnaleźć się w każdym towarzystwie i może nie była w nim
główną gwiazdą, ale ludzie czuli się spokojniej, kiedy przebywała z nimi w
jednym pokoju. Co takiego mogło się zdarzyć między słodką Meredith i cierpliwą
Florence, że przestały się tolerować?
— Witajcie! — oznajmiła radośnie Meredith,
witając je w progu. — Wejdźcie, bogowie, wyglądacie na wykończone!
—
Leciałyśmy dziesięć godzin — wyjaśniła Florence z lodowatą uprzejmością. —
Dziękujemy, że zachciałaś nas przyjąć.
— Och,
nie ma za co. — Meredith machnęła ręką. — Od dawna przecież chciałam was
zaprosić, ale nigdy nie miałyście czasu...
Odebrała
od nich miotły i postawiła je na dywaniku przy ścianie.
— Jak
sabat?
—
Beznadziejnie nudny — oznajmiła Anat, wyplątując się z szalika, który zawiązała
wokół szyi w taki sposób, że trudno było powiedzieć, gdzie właściwie się kończy
i zaczyna.
Meredith
roześmiała się perliście.
Kretyńskie sformułowanie, oceniła
Florence, której to słowo przyszło do głowy, podziwiając jednocześnie
śnieżnobiałe zęby Meredith.
Czarodziejka
zaprowadziła je do pokoju dziennego i posadziła na kanapie. Florence i Anat
rozejrzały się ciekawie. Pokój był dobrze oświetlony i urządzony skromnie, ale
stylowo. Na drewnianej podłodze nie było żadnego zbierającego kurz dywanu, a na
białych ścianach wisiało tylko kilka obrazów. W centrum znajdowała się zielona
kanapa i dwa fotele, między którymi stał niewielki stolik. Z kanapy widać było
otwartą na pokój niewielką kuchnię. Z jednej strony mieszkania dach był skośny,
a pod nim stał stół, którego krótszy bok wchodził do okiennego wykuszu, żeby
poszerzyć przejście przy przeciwległej ścianie, w której znajdowały się drzwi,
prowadzące prawdopodobnie do sypialni.
— Kawy,
herbaty, kakao? — zapytała Meredith, stając przy kuchennym blacie. Poprawiła
włosy i uśmiechnęła się promiennie do gości. To był uśmiech, który mógłby topić
lód.
—
Herbaty — odpowiedziała Anat. — Dla Florence też.
Anat z
pewną rezygnacją zauważyła, że w mieszkaniu Meredith panował niemal doskonały
porządek, który psuły tylko leżące na stole rozłożone książki i gazeta. Poza
tym jednak nigdzie nie potrafiła dostrzec ani drobinki kurzu, okruchów chleba
albo leżącej samotnie chusteczki.
Meredith
wróciła z herbatą i, jakby wyczuwając bieg myśli Anat, odezwała się
przepraszająco:
—
Wybaczcie nieład. Roberta od rana nie ma w domu, a ja przed chwilą wróciłam z
pracy.
—
Myślałam, że semestr się skończył — zdziwiła się Florence.
— Z tej
drugiej pracy — odparła gładko Meredith, a uśmiech nie znikł z jej twarzy.
—
Właśnie, jeśli już o tym mówimy — podjęła Anat, przerywając dmuchanie na
herbatę. — Dużo masz ostatnio... przypadków, Meredith?
— Trochę
— westchnęła czarodziejka i z gracją osunęła się na fotel w ruchu, który Anat
przyprawiłby o skręconą kostkę. — Wiecie, z początku byłam nawet zadowolona, bo
zdarzyło się coś, co przerwało monotonię, ale teraz... ciągle muszę wybiegać z
domy. Bobby stwierdził, że niedługo w ogóle przestanie się kłopotać zamykaniem
drzwi.
—
Ciągle? — Anat uniosła brew i uśmiechnęła się porozumiewawczo.
— Och,
raz czy dwa dziennie — odparła Meredith. — Dla was to może nic specjalnego, ale
dla kogoś, komu zdarzało się nie spotkać demona przez kwartał, to nagła zmiana.
Anat
prawie zakrztusiła się herbatą.
— Raz
czy dwa dziennie? To... naprawdę? —
upewniła się, nie mogąc dojść z tą informacją do ładu.
— Z
wszystkimi dajesz sobie radę? — Florence usiadła wygodniej, założyła nogę na
nogę i oparła kubek na kolanie.
—
Czasem pomaga mi Nancy Baker, ale tak, pokonujemy wszystkie. Nie, żeby to było
specjalnie trudne — dodała, zamyślona, patrząc w okno. — Są słabe i
zdezorientowane. Gorzej, że tak naprawdę wcale nie giną.
Czarownice
— tym razem obie — popatrzyły na nią z niedowierzaniem.
— Co? —
zapytała w końcu Florence.
— Nie
giną — powtórzyła cierpliwie Meredith. — Robimy wszystko jak trzeba, demony
wybuchają w płomieniach i tak dalej, ale wracają. Po kilku tygodniach. I
wpadają dokładnie w te same pułapki. — Pokręciła głową. — Nawet mi ich żal.
Po
chwili kontemplacji tego zaskakującego wyznania Florence poruszyła się
gwałtownie, usiłując otrząsnąć się z szoku i przy okazji wylewając sobie
herbatę na spódnicę.
— Zawiadomiłaś
Gildię? — zapytała podejrzliwie, odkładając kubek na stół.
— Coś
wspomniałam — przyznała Meredith, wygładzając niewidzialne zagniecenie na
rękawie.
—
Miałam na myśli oficjalne pismo — sprecyzowała kwaśno czarownica.
— Och,
nie wierzę w biurokrację. — Meredith błysnęła uśmiechem.
—
Straszna szkoda. Może gdyby wiedźmy się o tym dowiedziały, mogłyby coś zrobić —
odparła zimno Florence.
To już
była cienko zawoalowana obraza, a Meredith była miła, ale nie głupia. Anat
przełknęła ślinę. Różnica między nią a
mną, pomyślała sobie, polega na tym,
że ona chce być miła, a ja wcale nie, ale obie potrafimy grać nieczysto.
Chociaż może ja mam więcej wprawy.
Ale Meredith nie przestawała się uśmiechać. To
stawało się wręcz irytujące, jak ugryzienie komara.
I wtedy
rozległ się głośny huk, a Anat poczuła, że coś łaskocze ją w plecy. Wstała
natychmiast, kubek z herbatą upadł na podłogę i rozbił się na kawałki.
Czarownica odwróciła się gwałtownie i zaraz potem podziękowała gorąco swojemu
organizmowi za odruchy warunkowe, bo tylko dzięki nim zdołała na czas
zablokować wirującą kulę energii, zmierzającą w stronę jej twarzy. Zaskoczenie
zrobiło swoje i nie odbiła jej do przeciwnika, tylko gdzieś w kierunku okna,
ale to wciąż lepsze niż utrata oka.
Napastnikiem
był wysoki mężczyzna, od stóp do głów odziany w czarno-brązowe poszarpane
ubrania, prawie tak poszarpane jak rany i blizny na jego twarzy. Uśmiechał się
do niej złośliwie i już strzelał palcami, szykując się do kolejnego ataku.
Naprawdę, sam jeden przeciw trzem
czarownicom?
Kiedy tylko ta myśl przemknęła przez jej umysł,
rozległy się kolejne huki. Anat zauważyła, że Meredith i Florence zerwały się
na równe nogi, a potem musiała bardzo intensywnie się skoncentrować, bo świat
wokół niej nagle zawirował i wypełnił się kolorami. Demon przed nią zaatakował
ponownie, tym razem posyłając w jej stronę serię pomarańczowych pocisków. Anat
odbiła dwa z nich i odruchowo uskoczyła przed następnymi, a potem zaatakowała.
Demon jednak złapał – dosłownie –
lecącą w jego stronę kulę ognia, po czym obrócił ją na palcu i posłał w stronę
Florence, która walczyła, zwrócona bokiem do niego i twarzą do dwóch innych
napastników. Zauważyła jednak atak, zacisnęła zęby i wykonała kilka
skomplikowanych ruchów różdżką, przy okazji posyłając w powietrze snop
pomarańczowo-zielonych iskier i odbijając kulę w stronę demona. Tamten
eksplodował widowiskowo, pokrywając wszystkich dookoła plamkami krwi i czegoś
jeszcze, czego Anat wolała nie identyfikować.
Meredith
krzyknęła. Anat obróciła się w jej stronę, a jeden z demonów wykorzystał okazję
i trafił w nią „energetyczną macką”, przypominającą błyszczący bicz, a
stanowiącą wiązkę czystej energii. Czarownicę zamroczyło na moment i upadła na
ziemię, czując, jak jej mięśnie pleców kurczą się gwałtownie. Zaciskając usta,
powstrzymała krzyk bólu, po czym gwałtownie obróciła się na bok i wyciągnęła
rękę przed siebie. Mężczyznę przed nią niewidzialna siła przyszpiliła do
ściany, mniej więcej pół metra nad ziemią. Anat napięła dłoń bardziej i złapał
się za gardło, kurczowo usiłując nabrać powietrza, kiedy ktoś trafił go nożem
prosto w pierś. Anat podniosła się z wysiłkiem, tylko po to, żeby znowu upaść,
kiedy kula energii musnęła jej policzek. Tym razem nie potrafiła zdusić wrzasku;
zamknęła jedno oko i usiłowała atakować prawie na oślep.
— Po
lewej! — krzyknęła Florence gdzieś za jej plecami.
Anat
posłała w tamtą stronę paskudną klątwę. Chowając się za fotelem, zdołała
podnieść się na kolana, a potem wstała, przyciskając plecy do ściany. Miała
mniej więcej sekundę, żeby zapoznać się z sytuacją, a ta nie przedstawiała się
kolorowo. Meredith i Florence walczyły dzielnie, ale były dwie, a zwróconych w
ich stronę demonów co najmniej osiem. Anat zacisnęła ręce w pięści, przygryzła
dolną wargę i gwałtownie wyciągnęła otwarte dłonie przed siebie. W powietrzu z
obłoku fioletowego dymu wyłoniły się sztylety, które poszybowały w stronę
demonów, ale trafiły tylko jednego z nich, natomiast dwóch odwróciło się w jej
stronę. Anat natychmiast skoczyła w bok.
A potem
nastąpił moment, który potem wielokrotnie miała sobie przypominać i analizować
w różnym świetle.
Drzwi
do mieszkania się otworzyły i wszedł przez nie jakiś mężczyzna. Jeden z demonów
spojrzał w tamtą stronę, po czym eksplodował, a pomiędzy jego resztkami
przebiegła Meredith, ciskając na oślep zaklęcia, z których jedno trafiło
Florence, a dwa napastników. Czarodziejka krzyknęła głośno „Bobby!”, popchnęła
mężczyznę i oboje zniknęli w zielonej poświacie. Florence upadła na ziemię, a
jej różdżka uderzyła w podłogę kawałek dalej. Anat rzuciła się w jej stronę,
odbiła po drodze dwie kule (sądząc z dźwięku, jedna trafiła w napastnika),
dopadła przyjaciółki i odciągnęła ją w tył. Przewróciła stół, który utworzył
przed nimi drewnianą tarczę, chroniącą je przed demonami.
Florence
była trochę zamroczona, a na ramieniu miała dużą ranę.
—
Wszystko w porządku? — rzuciła Anat z roztargnieniem i cokolwiek idiotycznie,
skoro właśnie usiłowały odeprzeć zmasowany magiczny atak.
— Nie
mam różdżki — odparła słabo Florence, podnosząc się na łokciach. — A ich jest
pięciu.
—
Czterech — poprawiła Anat, po czym przywołała całą swoją wściekłość i posłała w
stronę demonów kilkanaście noży. Rozległ się trzask, a sufit pokrył się
kolejnymi czerwonobrązowymi plamami. — Teraz już trzech.
Ale to
nie było takie łatwe. Demony, które przetrwały, były nie tylko silne, ale i
sprytne. Odpierały ataki, a zaraz potem przeprowadzały własne. W końcu
prowizoryczna, drewniana tarcza ze stołu przypominała ser z dziurami.
— Nie
możesz zrobić tarczy? –– Florence przekrzykiwała odgłosy wybuchów, kiedy kule
ich i napastników spotkały się na środku pokoju i eksplodowały, wyrzucając z
siebie mnóstwo kolorów i siłę, która roztrzaskała wszystkie okna. Czarownice
odruchowo zasłoniły głowy rękoma.
— Nie!
–– odparła Anat. –– Nie z tym stołem przed nami.
Florence
spojrzała na nią przelotnie.
— Pomóż
mi odzyskać różdżkę!
Anat
mogła przywołać różdżkę ręką, ale to wymagało opuszczenia na chwilę tej
prowizorycznej ochrony, którą miały. Wzięła głęboki oddech.
— Za
fotelem! — podpowiedziała Florence, kuląc się coraz bardziej.
Anat
wystawiła na sekundę rękę zza stołu i po chwili różdżka pomknęła w ich stronę.
Florence złapała ją z drugiej strony i natychmiast zrobiła z niej użytek. Anat
miała wrażenie, że przez pokój przeszła nagle jakaś niewidzialna fala, która
strąciła z sufitu lampę i popchnęła wszystko na przeciwległą ścianę. Po chwili
ciszy zaryzykowała spojrzenie za stół. Jeden z demonów leżał nieruchomo, co
pewnie miało związek z tym, że w jego brzuch wbiła się lampa, jedna z tych,
które mają ostro zakończony klosz i wagę na granicy wytrzymałości sufitu.
Pozostałe demony właśnie się podnosiły. Anat wykorzystała moment i posłała w
ich stronę kilka pocisków, ale jeden z demonów odbił je wszystkie, tylko lekko
się przy tym chwiejąc. Kule trafiły w stół, który eksplodował, a drzazgi
poleciały we wszystkie strony. Florence krzyknęła krótko, kiedy jeden z
odłamków pozostawił ranę na jej czole, a pozostałe - rozcięcia na rękach. Anat
uchyliła się w drugą stronę i poczuła, jak drzazgi zaplątują się jej w rękawy.
Zerwała się na równe nogi, gotowa do ataku, a wtedy jakaś siła odrzuciła ją w
tył, na ścianę, jednak Anat potknęła się o własne nogi i runęła do tyłu, czując
nagły ból w kostce. Zwinęła się na podłodze, usiłując nie zastanawiać się, co
właściwie bardziej ją boli, podczas gdy Florence machała gorączkowo różdżką.
—
Musimy ich zaatakować klątwą! — stwierdziła Florence, tnąc różdżką powietrze.
Anat
chwiejnie podniosła się na nogi i otworzyła obie dłonie, szeroko rozstawiając
palce. Straciły tarczę z drewna, ale teraz, mając wystarczającą ilość
przestrzeni i zero niemagicznych, materialnych przeszkód po drodze, mogła
stworzyć własną. Powietrze zafalowało i zagęściło się przed nimi, przybierając
lekko niebieską barwę. Tarcza falowała i wydawała z siebie ciche, buczące
dźwięki. Anat postarała się zablokować mięśnie ramion, mając wrażenie, że nagle
ktoś położył na nich wielki ciężar. Wiedziała, że to tylko efekt zaklęcia –
kiedy utworzyła tarczę po raz pierwszy, utrzymała ją przez sekundę i runęła na
ziemię, przygnieciona tą niewidzialną masą.
Florence
podeszła bliżej.
— Jak
myślisz, ile mamy czasu? — zapytała, wiedząc, że buczenie tarczy częściowo
tłumi jej słowa.
Obie
wiedźmy zdawały sobie sprawę, że aby rzucić klątwę, Anat musi zdjąć ich prowizoryczną
ochronę.
— Zanim
oni zaatakują nas? Może kilka sekund.
Florence
wciągnęła powietrze.
Kiedy jest się wiedźmą, trzeba ufać swoim
umiejętnościom. Trzeba być przygotowanym na różne sytuacje, w tym na takie jak
ta. Po to właśnie istnieje Akademia, egzaminy, ćwiczenia.
Ale
trudno nie mieć wątpliwości, kiedy ma się kilka sekund na wypowiedzenie słów
starożytnej klątwy i pokonanie mających przewagę liczebną napastników.
Sztuka
polega na tym, żeby nigdy nie okazać strachu. Niektóre wiedźmy dochodzą do tego
latami. Przed Florence i Anat była jeszcze długa droga, bo doskonale wiedziały,
że nie potrafią ukryć paniki w oczach i nerwowego drżenia rąk, ale wiedziały,
że nie mają innego wyjścia, a sama ta świadomość potrafiła ocalić je przed popadnięciem
w histerię. I dobrze, bo wiedźmy-histeryczki zazwyczaj nie kończą szczęśliwie.
—
Policzę do trzech — zapowiedziała Anat. — Raz...
Florence
napięła mięśnie i zacisnęła palce na różdżce.
—
Dwa...
Florence
zaczęła recytować klątwę i zacisnęła palce wolnej ręki na ramieniu Anat, mając
nadzieję, że jej słowa wystarczą, by użyć mocy ich obu.
— Trzy!
Tarcza
opadła. Florence gwałtownie wyciągnęła różdżkę przed siebie; Anat zacisnęła
jedną z dłoni w pięść, po czym wyprostowała ją ponownie i pchnęła przed siebie,
dołączając do Florence w jej recytacji.
W
pokoju nagle zrobiło się ciemno i zimno; granatowy dym otoczył wiedźmy i zebrał
się u ich stóp, by następnie wzbić się do góry i zacząć krążyć wokół nich z prędkością
gwałtownego wiatru. Potem nagle dym zacisnął się gwałtownie wokół wiedźm, a
następnie rozprężył się gwałtownie, rozsiewając czarne cząstki w całym pokoju.
Anat zamknęła oczy.
Rozległ
się trzask, głośny krzyk, a potem zapadła cisza, przerywana tylko cichym „plop,
plop”, kiedy resztki demonów spadały z sufitu na ziemię.
Zarówno
Anat, jak i Florence, opadły na podłogę i oparły się o ścianę. Wokół nich
widniało pobojowisko i dobrze wiedziały, że muszą się stamtąd wynosić jak
najprędzej, ale najpierw musiały doprowadzić się do stanu, w którym będą mogły
stać.
Anat
wolała nie myśleć, jaka będzie cena klątwy, której właśnie użyły. Jedna z
pierwszych lekcji, jakie przyswaja sobie czarownica, brzmi „magia ma swoją cenę”.
Czasami jest to cena niewielka – jak ten tępy ból w ramionach, kiedy tworzy się
tarczę, szybsze starzenie się, utrata urody – a czasami dużo większa i wymagająca
prawdziwego poświęcenia.
Nie
mogła teraz o tym myśleć.
— Już
dobrze — powtarzała głośno, usiłując w to uwierzyć i ocierając sobie krew z
twarzy. — Już w porządku.
***
Kwadrans
później wyszły na ulicę. Było ciemno i wilgotno, jakby właśnie przestało padać.
Florence
wróciła już trochę do siebie, a wraz z tym przyszła jej wściekłość. Szła szybko
i zdecydowanie, prawie biegnąc, kiedy osłabiona Anat usiłowała dotrzymać jej
kroku, co stanowiło spore wyzwanie, biorąc pod uwagę, że prawdopodobnie
skręciła sobie kostkę i bardziej kuśtykała niż szła.
—
Poczekaj! Flo, poczekaj!
Florence
zatrzymała się jak wryta, a Anat wpadła na jej plecy.
— Nigdy
więcej, rozumiesz! Nie chcę jej w życiu widzieć na oczy!
— Fakt,
zachowała się nierozsądnie. — Anat pożałowała tych słów w chwili, kiedy
opuściły jej usta, ale przemęczony mózg tracił instynkty samozachowawcze.
—
Nierozsądnie? To skończona idiotka!
Anat z
pewnym przerażeniem zauważyła, że nigdy nie widziała przyjaciółki tak
wściekłej. Florence zacisnęła palce na trzonku miotły, aż pobielały jej
kłykcie, i zdawała się zapominać, że w drugiej ręce trzyma torbę ze swoimi
rzeczami, nie broń zaczepną.
Ludzie
zaczęli im się przyglądać, a było czemu. Anat ledwo stała na swojej nodze,
rękawy sukni miała całe poszarpane, a policzek czerwony i krwawiący. Florence
natomiast stanowiła wcielenie furii, z rozciętego czoła ciekła jej krew, a
podbite oko przechodziło w szkarłat.
—
Odejdźmy stąd — zaproponowała, a Anat nie zamierzała się sprzeciwiać.
Florence
skręciła w prawo i sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, dokąd zmierza. Otarła
ręką krew z twarzy i mówiła dalej.
—
Kretynka. Nie powinno mnie to dziwić, ze wszystkich ludzi...
—
Ratowała męża — przypomniała Anat, a zaraz potem skrzywiła się strasznie,
myśląc, że jej język prosi się o wyrok śmierci.
— I
zostawiła nas! Nie wróciła! Zupełnie jak... — Florence urwała i ruszyła przed
siebie.
—
Zupełnie jak co? — domagała się Anat, która nie była w stanie za nią biec. —
Jak co, Florence?
—
Dobrze, powiem ci — odparła Florence ze złością, a Anat miała wrażenie, że
pękła w niej jakaś tama i zaraz zaleje ją morze wody. — Zawsze chciałaś się
dowiedzieć, czemu tak nie lubię Meredith, to teraz ci wytłumaczę.
— A
mogłabyś iść przy tym trochę wolniej?
Przez
chwilę naprawdę była przekonana, że oberwie, ale Florence zwolniła znacznie i
wzięła kilka głębokich oddechów. Wyglądała jak ktoś, kto nie jest
przyzwyczajony do odczuwania takiego gniewu i nie radzi sobie z jego
kontrolowaniem. Tylko, że, oczywiście, była czarownicą, a czarownice muszą mieć
emocje na wodzy, więc jeśli miała taki problem, żeby się opanować, to znaczyło,
że gniew dawno zerwał się ze smyczy i obecnie pędził z pierwszą prędkością
kosmiczną.
— To
było w Akademii — zaczęła w końcu, a jej głos drżał, ale już nie w ten niebezpieczny
sposób, zwiastujący nagły wybuch. — W ostatniej klasie. Była Noc Chochlików,
Akademia była pełna eksplodujących dyń i tego typu kawałów, ty leżałaś w łóżku
z gorączką, a Meredith i ja umierałyśmy z nudów. W końcu ja spędziłam
popołudnie w bibliotece, a ona włóczyła się bez celu, dopóki nie wpadła na mnie
w drodze powrotnej do zamku. Obie tak bardzo się nudziłyśmy, że postanowiłyśmy
iść na długi spacer, byle dalej od wrzeszczących dzieciaków z pryszczami we
wzorek na twarzy. Skończyło się tak, że wyszłyśmy poza granice Akademii i
trochę się zgubiłyśmy. W chwili, kiedy zapadła decyzja: wracamy, z mroku
wyskoczył na nas baquj, ten obrzydliwy demon o pomarańczowych oczach. Podczas
gdy ja wkładałam całą energię w utrzymanie wokół nas tarczy, Meredith mamrotała
pod nosem jakieś zaklęcia. Możliwe, że trochę mnie wtedy poniosło, bo pamiętam,
że odwróciłam się i kazałam jej „coś zrobić, do cholery!”. Kiedy po chwili
ponownie spojrzałam w jej stronę, zniknęła. To przerwało moją koncentrację i
oberwałam kulą w biodro.
— I co
zrobiłaś?
Anat
oparła się ciężko o mur.
—
Miałam więcej szczęścia niż rozumu — oświadczyła lodowato Florence. — Moja
różdżka leżała w trawie, a ja spanikowałam i trzasnęłam go torbą. W środku była
księga zaklęć siódmego stopnia, która... chyba zadziałała sama z siebie.
— To w
ogóle możliwe?
—
Widocznie tak. — Florence posłała jej spojrzenie, które w jej wykonaniu wyglądało
absolutnie przerażająco. — W każdym razie, kiedy już znalazłam różdżkę i
wzięłam się w garść, powlokłam się z powrotem do Akademii i poszłam prosto do
Bettiny Larson, ta dziewczyna była... i chyba nadal jest... geniuszem medycyny
magicznej. Wyleczyła moje biodro i nie zadawała pytań.
— A
Meredith?
— Och,
znalazła mnie następnego dnia. Powiedziała, że to wyszło przypadkiem. — Florence
znowu ogarnęła irytacja. — Tak, jakby to cokolwiek zmieniało! Nawet mnie nie
przeprosiła, chociaż dobrze wiedziała, że mogłam tam zginąć!
Anat
przezornie siedziała cicho, czekając, aż Florence znowu uspokoi oddech.
— Potem
odwróciłam się na pięcie i sobie poszłam. Nie powiedziałam o tym nikomu, poza
tobą i Egilem. — Uśmiechnęła się krzywo. — Nie chciałam się przyznawać, że
unieszkodliwiłam demona zaklęciami, których nie wolno mi było używać, na
terenie, na którym nie powinnam się znaleźć.
Anat
usiłowała wchłonąć to wszystko w ciszy, która zapadła po słowach Florence.
Gdzieś nad nimi deszcz uderzał w rynnę.
—
Ale... Meredith?
— No
właśnie, Meredith. — Florence spojrzała
Anat w oczy. — Rzecz z Meredith ma się
tak, że może nie chciała uciekać, ale kiedy to już zrobiła, nawet nie próbowała
mi pomóc. Nie, nie kazałabym jej tam wracać, ale, do diabła, nikomu nawet nie
powiedziała. — Jej oczy znowu błysnęły niebezpiecznie. — Meredith może sobie
rozdawać ciastka i uśmiechy, nieść kaganek oświaty przez mrok gimnazjum i
kochać męża, może nawet myśli, że jest dobra, ale w głębi duszy tkwi w niej coś
złego, co tylko czeka, żeby się wydostać.
Podjęła
marsz i przez chwilę szła w milczeniu, a po kilku krokach zdała sobie sprawę,
że Anat wciąż jest przytulona do muru. Wówczas westchnęła ciężko i przeczesała
ręką włosy, poniewczasie zdając sobie sprawę, że obie jej dłonie są pokryte
krwią i demonicznymi resztkami.
—
Przepraszam. Ta kostka musi ci się okropnie dawać w kość. Chodź.
Chwyciła
Anat w pasie, machnęła różdżką i rzeczy obu czarownic uniosły się powietrze.
— Gdzie
idziemy?
Florence
wykrzywiła się znowu i tym razem to prawie był uśmiech.
— Nie
tylko ty masz tu znajomych.
***
Anat z
zaciśniętymi zębami, wsparta na Florence, wdrapała się na trzecie piętro
kamienicy.
— Nie
możesz mieć znajomych, którzy mieszkają na parterze? — zwróciła się z wyrzutem
do przyjaciółki, uprzednio zakląwszy soczyście, kiedy uderzyła goleniem w
stopień.
Florence
nic nie powiedziała, tylko chwyciła ją mocniej i wprowadziła na podest.
— To
tutaj.
Anat
wydała z siebie słabe westchnięcie.
Ich
rzeczy szybowały za nimi w powietrzu. Florence zapukała do drzwi, a te po
chwili się otworzyły i wyjrzał przez nie wysoki, chudy mężczyzna o ciemnych
włosach i jasnych oczach. Nosił okrągłe, stare okulary w cienkich oprawkach, a
w jego postawie było coś, co sugerowało, że niezbyt dużo czasu spędza na
słońcu.
—
Florence?
—
Cześć, Georg — odparła czarownica, wchodząc z Anat do środka. — Mam nadzieję,
że nie przeszkadzamy?
Przeszły
przez krótki korytarz. Ich torby i miotły wleciały do mieszkania i grzecznie
opadły na dywanik. Georg zamknął drzwi i poprawił okulary, które zsunęły się mu
na czubek nosa.
— Co
się stało? Tutaj, posadźmy ją na kanapie.
Przełożył
sobie drugą rękę Anat za szyję i wspólnie z Florence poprowadzili wiedźmę do
kanapy na drugim końcu niezbyt dużego pomieszczenia. Anat zapadła się w
buraczkowy materiał, a Florence wyprostowała plecy. Georg obrócił się i zdjął
ze stolika czarną, lekarską torbę.
—
Jesteś lekarzem? — upewniła się Anat, wskazując na jego ręce i zastanawiając
się, czemu właściwie w jej głosie pobrzmiewa takie zaskoczenie.
— Tak.
I przyjacielem Egila, a także Florence. Georg von Lichtenstein — przedstawił
się, podając Anat dłoń.
— Anat.
— Kiedy popatrzył na nią przez chwilę, czekając na jej nazwisko, powstrzymała
się od przewrócenia oczyma i dodała: –– Anat Jorg.
— Miło
cię poznać, Anat. Pozwolisz, że teraz obejrzę twoją nogę?
Anat
pokiwała głową, a Georg ostrożnie podniósł jej łydki i pomógł jej usiąść bokiem
na kanapie. Potem usiadł na drugim jej końcu.
—
Skręcenie — zawyrokował, obejrzawszy łydkę. — Dam ci na to okład, ale nie mogę
zrobić wiele ponad to. Czeka cię co najmniej tydzień odpoczynku w domu. No,
chyba że potraficie naprawić to magicznie.
— Nie
bardzo — odparła Florence, przykładając sobie ostrze zimnego noża do czoła.
Georg spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Nie
brudź mi noża, proszę — odezwał się odruchowo. — Twoje czoło wymaga szycia.
Niestety, Anat, ta kostka musi chwilę poczekać.
— Sama
mogę zrobić okład — powiedziała wiedźma, krzywiąc się tylko odrobinę. Georg
pokiwał głową, po czym wstał, posadził Florence na krześle przy lampie i na
chwilę wyszedł z pokoju, zabierając nóż ze sobą. Po kilku minutach wrócił,
niosąc ze sobą dużą miskę wypełnioną wodą, fiolkę i bandaże.
—
Proszę — powiedział, podając to wszystko Anat.
Podczas
gdy Georg zajmował się zaszywaniem czoła Florence, a bandaż nasiąkał wodą, Anat
rozejrzała się po niewielkim mieszkaniu. Było znacznie mniejsze od domu
Meredith i nie panował w nim tak pedantyczny porządek. Właściwie niemal
większość przestrzeni płaskiej, z wyjątkiem podłogi, zajmowały książki, ułożone
w najdziwniejszych konstrukcjach. Na środku pokoju stał niewielki, okrągły
stolik, otoczony trzema krzesłami. Na stole stała duża, naftowa lampa, dająca
dużo dobrego światła. Pod oknem znajdowała się buraczkowa kanapa, a wzdłuż
ściany ciągnęły się regały z książkami, ale trzeba uczciwie dodać, że ciągnęły
się niezbyt długo, bo pokój był mały. Wychodziły z niego tylko dwie pary drzwi:
jedne, jak stwierdziła Anat, wychyliwszy się mocno do tyłu, prowadziły do
ciemnej kuchni; drugie, prawdopodobnie, do małej i równie ciemnej sypialni.
To nie
było mieszkanie, w którym na stałe mieszka jakaś kobieta. To nie było nawet
mieszkanie, w którym spędza się dużo czasu. Anat przyjrzała się spokojowi i
skupieniu, z jakim Georg najpierw szyje czoło Florence, a potem ogląda
rozcięcie na jej ramieniu, i doszła do wniosku, że może to doskonale zrozumieć.
Pewnie był świetnym lekarzem, jednym z tych ludzi, którzy są bezgranicznie
oddani pracy, natomiast swój dom traktują jak przechowalnię.
Georg
zaproponował im, by spędziły tu noc, skoro jest za późno, by szukać jakiegoś
lokum, a w ciemnościach nie dolecą do domu. Jeśli Florence się wahała, to tylko
chwilę, a Anat zdała się na nią, chociaż powiedziała sobie, że jeśli
przyjaciółka spróbuje wyciągnąć ją na spacer, to stanie się coś nieprzyjemnego.
Na
szczęście Florence uznała, że zadowala ją kanapa i legowisko na podłodze. Anat,
ze swoją skręconą kostką, zajęła kanapę, otuliła się grubym kocem i usiłowała
się tak wiercić, by znaleźć wygodną pozycję, nie podrażniając przy tym
kończyny.
— Idź
spać — poradziła jej przyjaciółka za którymś razem, kiedy róg koca przypadkowo
uderzył ją w twarz.
—
Przepraszam — wymamrotała Anat. — Ale nie sądzę, bym potrafiła dziś szybko
zasnąć.
Florence
westchnęła i uniosła się na łokciu.
—
Prawdę mówiąc, ja też nie. — Przetarła ręką twarz i obróciła się na brzuch.
— Nie
pamiętam, kiedy ostatni raz zdarzyło mi się coś takiego.
— Co?
Demony czy perspektywa nagłej śmierci?
Anat
prychnęła cicho.
—
Cieszę się, że nie odstępuje cię humor. Prawdę mówiąc, jedno i drugie. Nie
powiesz mi, że na wsi mamy takich rzeczy pod dostatkiem.
— No
nie. — Florence wzruszyła ramionami.
— I
tak, wiem doskonale, że to w zasadzie nie nasza praca — ciągnęła Anat. — Ale
jednak... przez ostatnie kilka lat walczyłam głównie z grypą i biegunką. Nawet
nie sądziłam, że aż tyle mnie omija.
— Mnie
to raczej cieszy.
— Tak,
tak właśnie myślałam.
Nastąpiła
chwila, w której obie analizowały to zdanie i wszystkie jego implikacje, a
także wszystkie konsekwencje, które nastąpiłyby po każdej z możliwych reakcji
na te słowa.
W końcu
obie uznały, że nie warto zaczynać.
— Jak
poznałaś Georga? — zapytała Anat, kiedy ta chwila minęła.
— Przez
Egila — odparła Florence. — Nie wiem, czy pamiętasz, ale kilka lat temu, kiedy
jego ojciec tak mocno chorował, pojechaliśmy do niego razem.
— Czy
to nie było jakoś tak w tym samym albo następnym roku po tym, jak go poznałaś?
— Tak.
— Florence zapatrzyła się przed siebie. — W następnym. Jak tylko wrócił zza
gór, a ja myślałam jeszcze, że to tylko jednorazowa misja. W każdym razie, jego
ojciec chorował, on do niego pojechał, a ja razem z nim. Czasami to przyjaciele
przychodzili do niego, a czasami Egil spotykał gdzieś znajomych. Nie mieliśmy
dużo czasu na wizyty. Potem jego ojcu nagle się pogorszyło i Egil uparł się, że
skoro chory nie chce interwencji magicznej, to potrzebuje chociaż porządnej
porady lekarskiej. Zawołał Georga.
— A
skąd oni się znali?
— Ze
szkoły. Z podwórka. Spędzali razem niesamowite ilości czasu. Nawet kiedy Egil
był w Akademii, a Georg harował na studiach i bezpłatnych stażach w szpitalach
albo w gabinetach skostniałych medyków, utrzymywali ze sobą kontakt. Do tej
pory potrafią się spierać o choroby i ich leczenie. — Florence westchnęła cicho.
— Ale żaden z nich nie potrafił wyleczyć ojca Egila.
Anat
nic nie mówiła.
—
Czasem myślę… — zaczęła Florence, urwała
gwałtownie, a potem podjęła ponownie. — Myślę, że może właśnie to popchnęło
Egila, by nie rezygnował ze swoich przemarszów przez biedne wioski. Poczucie
bezsilności.
— Albo
po prostu nie potrafi podjąć zobowiązań na tyle, by siedzieć w jednym miejscu.
Było
ciemno, ale po szeleście materiału Anat poznała, że Florence obróciła głowę w
jej stronę.
— Może
i tak — stwierdziła cicho. — Ale nie widziałaś go wtedy. Nie miałam cienia
wątpliwości, że gdyby potrafił go wyleczyć, zrobiłby to nawet na przekór jego
przekonaniom. Lecz nie potrafił. Sądzę, że to właśnie wtedy postanowił, że
jeśli będzie mógł uchronić innych ludzi od tego uczucia, to będzie to robił do
końca życia.
— I do
końca życia będzie na pół roku uciekał z domu.
— Anat
— Florence westchnęła z desperacją. — Dla mnie to tak nie wygląda. Dla niego
też nie. Naprawdę, wiem, znam twoją opinię na ten temat, ale czy nie mogłabyś...
bo ja wiem, tego zaakceptować, tak jak ja? Pamiętaj, że to moje życie i moje
błędne przekonania i decyzje. Wiem, że chcesz dobrze, doceniam to, ale... czy
mogłabyś już przestać?
Anat
ucichła, wiedząc, że jej uczucie lekkiego wstydu jest prawdopodobnie słuszne,
ale nie zamierzała przepraszać.
—
Spróbuję — obiecała w końcu, a Florence wiedziała, że nie może liczyć na więcej.
***
Następny
ranek przywitał ich deszczem. Florence z trudem podniosła się ze swojego
legowiska, mając wrażenie, że wczoraj przepracowała dniówkę w kopalni. Anat
dużo wyraźniej czuła swoją skręconą kostkę i miała problem z podniesieniem się
do pozycji siedzącej na kanapie.
Georg
zapowiedział, że za chwilę wychodzi na dyżur. Postawił na stole ćwierć chleba,
trochę masła, dżemu i herbaty, przepraszając za skromny posiłek.
— Nie
wiedziałem, że przyjdziecie, a nie mam dużych zapasów — tłumaczył, krzątając
się w maleńkiej kuchni.
—
Dziękujemy za to, co nam dałeś — zapewniła Florence z uśmiechem. — Wierz mi,
byłybyśmy gotowe polecieć bez śniadania.
Georg
uśmiechnął się lekko.
— Nie
wiem, czy to byłoby rozsądne. Nie chcę zasłynąć jako człowiek, który przyczynił
się do tego, że dwie głodne wiedźmy zasłabły podczas lotu i spadły z mioteł.
Anat
roześmiała się mimo woli.
—
Zamierzacie jeszcze odwiedzić Meredith? — zapytał, przeglądając swoją torbę
lekarską. Pochłonięty jej zawartością, nie zauważył wyrazu twarzy, jaki
przybrała Florence, więc Anat pospieszyła z odpowiedzią:
— Nie,
nie sądzę. Musimy się zbierać do domu. I, nie ukrywam, nie chcemy natknąć się
na kolejne demony.
—
Tak... — zgodził się Georg, podnosząc na nią wzrok. — Z tego, co wczoraj
mówiłyście, wynika, że ostatnio dzieją się różne dziwne rzeczy. Ten atak,
Florence wspomniała o epidemii za górami i jakąś chorobą dziecięcą w waszej
wiosce... Nie wiecie, co powoduje to wszystko?
Anat
wzruszyła ramionami. Florence posmarowała kromkę chleba dżemem.
—
Gdybyśmy wiedziały, prawdopodobnie nie przyszłybyśmy wczoraj do ciebie, ranne i
zaskoczone atakiem — stwierdziła, patrząc przez chwilę na kanapkę. — Niestety,
magia nie daje odpowiedzi na wszystkie pytania.
— Tak,
to rozumiem — zapewnił je Georg, a potem przysiadł na oparciu kanapy i
westchnął. — Wiecie, Egil tłumaczył mi wiele razy, że są rzeczy, których po
prostu zrobić się nie da, nawet z magiczną mocą i tym wszystkim, ale ja zawsze
myślałem, że gdybym miał nieskończoną moc, złapałbym kiedyś śmierć za nogi i
zadał jej parę pytań. Porządnie nią przy tym potrząsając.
Anat
przełknęła kęs chleba. Georg potrząsnął głową, podniósł się na nogi i z
powrotem zajął się torbą.
— Cóż,
pozwolicie, że was nie pożegnam, ale naprawdę muszę już biec. — Posłał im
uśmiech, który dosięgał nawet ukrytych za okularami oczu. — Naprawdę cieszę
się, że wpadłyście. Może niekoniecznie z powodu waszych ran i urazów, ale mimo
wszystko. Florence, mogłabyś kiedyś przekazać Egilowi, żeby chociaż do mnie
napisał? Wiem, że jest gdzieś daleko, a nie potrafię przesyłać listów przez ten
magiczny ogień, czy co to tam jest, więc chciałbym chociaż wiedzieć, co u
niego.
Florence
pokiwała głową.
—
Napiszę mu o tym — obiecała.
Georg
też pokiwał głową, po czym spojrzał na wiedźmy ostatni raz, stojąc już prawie w
progu.
— To do
zobaczenia, dziewczyny. Oby w bardziej sprzyjających okolicznościach.
I
uciekł.
________________________
*la
septicemia (hiszp.) – zakażenie krwi
**
Mieszkańcy tego kraju mieli o wiele lepsze rzeczy niż zawracanie sobie głowy
wymyślaniem nazw geograficznych.
***
Okazjonalnie: Dużym Miastem, Brudnym Miastem, Dyniowym Miastem, Miastem Skner,
Miastem Idiotów, Parszywym Miastem, Najgorszym Miejscem Na Ziemi, a także,
bardzo rzadko i głównie w wierszach, Miastem Wartko Płynących Wód (I Innych
Płynów).
___________________________________________________________
Ja, hm, trochę mnie poniosło. Co widać. A potem to już kręciło się samo, naprawdę. Wiem, że stężenie dramy znacznie, znacznie przekracza normy ustalone w poprzednich rozdziałach, ale obawiam się, że w tym momencie to jest jednak tendencja rosnąca. Pozdrawiam wszystkich czytelników, zwłaszcza tych, którzy są w tak koszmarnej sytuacji jak ja i którym czas wymarzonego odpoczynku właśnie się kończy. High five...
Przepraszam, ale nie znalazłam specjalnej zakładki, dlatego publikuję mój komentarz tu.
OdpowiedzUsuń{SPAM}
Reklama (z łac. reclamo, reclamare) – informacja połączona z komunikatem perswazyjnym. Zazwyczaj ma na celu skłonienie do nabycia lub korzystania z określonych towarów czy usług, popierania określonych spraw lub idei (np. promowanie marki).
źródło: www.wikipedia.pl
REKLAMOWNICA to miejsce, gdzie w prosty sposób możesz zareklamować swoje opowiadanie, ocenialnię, analizatornię bądź poradnik. Skorzystasz z takiej okazji?
reklamownica.blogspot.com!
Witam,
OdpowiedzUsuńMam nieprzyjemność poinformować Cię, że Efrim odeszła z ocenialni, w związku z czym Twój blog został przeniesiony do wolnej kolejki. Polecam wybrać nowego Oceniającego i napisać o swojej decyzji pod poczekalnią, w przeciwnym razie czas oczekiwania na ocenę prawdopodobnie się wydłuży. Przepraszam w imieniu Efrim i całej Załogi, ale niestety nie mamy na to wpływu.
Pozdrawiam,
Dafne (Shiibuya)
Mały edit - Twojego bloga przygarnęła już Roza.
UsuńWitam, i przepraszam za spam, ale stwierdziłam, ze być może wpadnę i powiem, że cyrk (teoretycznie) rusza właśnie pełną parą.
OdpowiedzUsuńWitam,
OdpowiedzUsuńMam nieprzyjemność poinformować Cię, że Roza odeszła z ocenialni, w związku z czym Twój blog został przeniesiony do wolnej kolejki. Polecam wybrać nowego Oceniającego i napisać o swojej decyzji pod poczekalnią, w przeciwnym razie czas oczekiwania na ocenę prawdopodobnie się wydłuży. Przepraszam w imieniu Rozy i całej Załogi, ale niestety nie mamy na to wpływu.
Pozdrawiam,
Dafne (Shiibuya)