Dwie wiedźmy, świstak i, o rany, ukradli nam krokodyla! (4/8)

Cztery

    
     Septicemia Grande została założona na początku trzeciego wieku przez grupę wyzwolonych trolii, które podróżowały na północ, mając nadzieję, że surowy klimat utrudni ludziom pogoń za nimi. Na wysokości rzeki napotkały jednak grupę agresywnych banshee, które zmusiły trolle do odwrotu i założenia osady, która swoją nazwę zyskała dopiero trzysta lat później, podczas Wielkiej Epidemii*, budzącej do dzisiaj strach ludności, ponieważ warunki sanitarne miasta nie zmieniły się prawie wcale. Od zagłady ludzi ocalił Alfons Pryinman, szalony alchemik, wampir. Kiedy zaczęła się zaraza, był pochłonięty badaniem różnic między ludźmi a wampirami (przynajmniej z biologicznego punktu widzenia), a czysty przypadek sprawił, że udało mu się nie tylko wyizolować wampirzy jad, ale również zmodyfikować go tak, by mózg nosiciela eksplodował po tygodniu, choć to był jeszcze większy zbieg okoliczności, ponieważ Alfonsowi chodziło tylko o zwiększenie jego możliwości. Tak czy inaczej, przetestował swój wynalazek na kilku szczurach — za co dostał Nagrodę Towarzystwa Naukowego Nieumarłych, ponieważ nikomu potem nie udało się już zamienić w wampira przedstawiciela innego gatunku — a potem doprowadził do wybuchu we własnej piwnicy. Ta eksplozja położyła kres epidemii w tej części miasta, a wyjątkowo odporne szczury-wampiry rozprzestrzeniły się po mieście i zaczęły kąsać swoich pobratymców, co sprawiło, że na kilka tygodni miasto opętał chaos, ale po dwóch miesiącach nie było w nim ani jednego szczura, co pociągnęło za sobą spadek liczby zachorowań.
     Potem miasto opętała plaga rewolt politycznych, korupcji, skandali, a także, przez kilka miesięcy, spadających z nieba dyni, ale przetrwało to wszystko i wciąż rosło, stając się coraz większe, intensywniej pachnące i — jak zdawało się jego mieszkańcom — z roku na rok brudniejsze.
     Było to jedyne duże miasto na całej Równinie**, dlatego dla ułatwienia nazywano je po prostu Miastem***.
     Anat je uwielbiała. Florence czuła się w wielkich metropoliach nieco nieswojo, żeby nie powiedzieć: klaustrofobicznie. Dzielnie szły jednak brukowanymi uliczkami, zaskoczone tym, jak kompletnie niewidoczne są dla ludzi, nawet z miotłą na ramieniu i spiczastym kapeluszem na głowie. Florence nie pamiętała, kiedy ostatnio tak łatwo wtopiła się w tłum – zazwyczaj ludzie znali ją osobiście, a nawet jeżeli nie, to kapelusz i torba na ramieniu były dla nich wystarczającą wskazówką, żeby powiedzieć „dzień dobry” i nie podpaść czarownicy.
     Tutaj to one musiały uważać.
     Florence uważała to za ciekawą odmianę. Anat nie zamierzała się tym przejmować, tylko pewnie kroczyła do przodu, oczekując od ludzi, że zejdą jej z drogi.
     Meredith mieszkała na poddaszu kamienicy w centrum, co znaczyło, że chociaż miała mnóstwo światła i doskonały widok na miasto, zimą było tam zimno jak w psiarni, a latem można było umrzeć z gorąca.
     Nie, żeby samej Meredith to przeszkadzało. Od kilku lat zajmowała to mieszkanko z mężem, który był kominiarzem, pracowała jako nauczycielka, a w wolnym czasie pogromczyni demonów, i była nieprzyzwoicie wręcz szczęśliwa.
     Ta dobra energia biła od niej o każdej porze dnia i nocy. W jej towarzystwie człowiek czuł się lepiej, w jej domu mógł przebywać godzinami, jedząc ciasto i pijąc z herbatę z malinami, zapadając się w wytartą, zieloną kanapę.
     Meredith nie była klasyczną pięknością, ale miała spokojne, ciemnoniebieskie oczy, brązowe loki, wiecznie ciągnące ku ziemi, przyjazny wyraz twarzy, ciepły uśmiech i doskonałą figurę. Była osobą, którą wszyscy lubią i choć bardzo by chcieli porozmawiać o niej za jej plecami, instynktownie czują, że to wręcz niewłaściwe. Meredith podbijała ludzkie serca.
     I tylko Florence szczerze jej nie znosiła.
     Anat od wielu lat starała się poznać przyczynę takiego stanu rzeczy. Kiedyś się przecież przyjaźniły. Poza tym Florence miała parę naprawdę okropnych skaz charakteru, na przykład sympatię i gigantyczne zasoby cierpliwości dla wszystkich. Potrafiła odnaleźć się w każdym towarzystwie i może nie była w nim główną gwiazdą, ale ludzie czuli się spokojniej, kiedy przebywała z nimi w jednym pokoju. Co takiego mogło się zdarzyć między słodką Meredith i cierpliwą Florence, że przestały się tolerować?
      — Witajcie! — oznajmiła radośnie Meredith, witając je w progu. — Wejdźcie, bogowie, wyglądacie na wykończone!
     — Leciałyśmy dziesięć godzin — wyjaśniła Florence z lodowatą uprzejmością. — Dziękujemy, że zachciałaś nas przyjąć.
     — Och, nie ma za co. — Meredith machnęła ręką. — Od dawna przecież chciałam was zaprosić, ale nigdy nie miałyście czasu...
     Odebrała od nich miotły i postawiła je na dywaniku przy ścianie.
     — Jak sabat?
     — Beznadziejnie nudny — oznajmiła Anat, wyplątując się z szalika, który zawiązała wokół szyi w taki sposób, że trudno było powiedzieć, gdzie właściwie się kończy i zaczyna.
     Meredith roześmiała się perliście.
     Kretyńskie sformułowanie, oceniła Florence, której to słowo przyszło do głowy, podziwiając jednocześnie śnieżnobiałe zęby Meredith.
     Czarodziejka zaprowadziła je do pokoju dziennego i posadziła na kanapie. Florence i Anat rozejrzały się ciekawie. Pokój był dobrze oświetlony i urządzony skromnie, ale stylowo. Na drewnianej podłodze nie było żadnego zbierającego kurz dywanu, a na białych ścianach wisiało tylko kilka obrazów. W centrum znajdowała się zielona kanapa i dwa fotele, między którymi stał niewielki stolik. Z kanapy widać było otwartą na pokój niewielką kuchnię. Z jednej strony mieszkania dach był skośny, a pod nim stał stół, którego krótszy bok wchodził do okiennego wykuszu, żeby poszerzyć przejście przy przeciwległej ścianie, w której znajdowały się drzwi, prowadzące prawdopodobnie do sypialni.
     — Kawy, herbaty, kakao? — zapytała Meredith, stając przy kuchennym blacie. Poprawiła włosy i uśmiechnęła się promiennie do gości. To był uśmiech, który mógłby topić lód.
     — Herbaty — odpowiedziała Anat. — Dla Florence też.
     Anat z pewną rezygnacją zauważyła, że w mieszkaniu Meredith panował niemal doskonały porządek, który psuły tylko leżące na stole rozłożone książki i gazeta. Poza tym jednak nigdzie nie potrafiła dostrzec ani drobinki kurzu, okruchów chleba albo leżącej samotnie chusteczki.
     Meredith wróciła z herbatą i, jakby wyczuwając bieg myśli Anat, odezwała się przepraszająco:
     — Wybaczcie nieład. Roberta od rana nie ma w domu, a ja przed chwilą wróciłam z pracy.
     — Myślałam, że semestr się skończył — zdziwiła się Florence.
     — Z tej drugiej pracy — odparła gładko Meredith, a uśmiech nie znikł z jej twarzy.
     — Właśnie, jeśli już o tym mówimy — podjęła Anat, przerywając dmuchanie na herbatę. — Dużo masz ostatnio... przypadków, Meredith?
     — Trochę — westchnęła czarodziejka i z gracją osunęła się na fotel w ruchu, który Anat przyprawiłby o skręconą kostkę. — Wiecie, z początku byłam nawet zadowolona, bo zdarzyło się coś, co przerwało monotonię, ale teraz... ciągle muszę wybiegać z domy. Bobby stwierdził, że niedługo w ogóle przestanie się kłopotać zamykaniem drzwi.
     — Ciągle? — Anat uniosła brew i uśmiechnęła się porozumiewawczo.
     — Och, raz czy dwa dziennie — odparła Meredith. — Dla was to może nic specjalnego, ale dla kogoś, komu zdarzało się nie spotkać demona przez kwartał, to nagła zmiana.
     Anat prawie zakrztusiła się herbatą.
     — Raz czy dwa dziennie? To... naprawdę? — upewniła się, nie mogąc dojść z tą informacją do ładu.
     — Z wszystkimi dajesz sobie radę? — Florence usiadła wygodniej, założyła nogę na nogę i oparła kubek na kolanie.
     — Czasem pomaga mi Nancy Baker, ale tak, pokonujemy wszystkie. Nie, żeby to było specjalnie trudne — dodała, zamyślona, patrząc w okno. — Są słabe i zdezorientowane. Gorzej, że tak naprawdę wcale nie giną.
     Czarownice — tym razem obie — popatrzyły na nią z niedowierzaniem.
     — Co? — zapytała w końcu Florence.
     — Nie giną — powtórzyła cierpliwie Meredith. — Robimy wszystko jak trzeba, demony wybuchają w płomieniach i tak dalej, ale wracają. Po kilku tygodniach. I wpadają dokładnie w te same pułapki. — Pokręciła głową. — Nawet mi ich żal.
     Po chwili kontemplacji tego zaskakującego wyznania Florence poruszyła się gwałtownie, usiłując otrząsnąć się z szoku i przy okazji wylewając sobie herbatę na spódnicę.
     — Zawiadomiłaś Gildię? — zapytała podejrzliwie, odkładając kubek na stół.
     — Coś wspomniałam — przyznała Meredith, wygładzając niewidzialne zagniecenie na rękawie.
     — Miałam na myśli oficjalne pismo — sprecyzowała kwaśno czarownica.
     — Och, nie wierzę w biurokrację. — Meredith błysnęła uśmiechem.
     — Straszna szkoda. Może gdyby wiedźmy się o tym dowiedziały, mogłyby coś zrobić — odparła zimno Florence.
     To już była cienko zawoalowana obraza, a Meredith była miła, ale nie głupia. Anat przełknęła ślinę. Różnica między nią a mną, pomyślała sobie, polega na tym, że ona chce być miła, a ja wcale nie, ale obie potrafimy grać nieczysto.
     Chociaż może ja mam więcej wprawy.
     Ale Meredith nie przestawała się uśmiechać. To stawało się wręcz irytujące, jak ugryzienie komara.
     I wtedy rozległ się głośny huk, a Anat poczuła, że coś łaskocze ją w plecy. Wstała natychmiast, kubek z herbatą upadł na podłogę i rozbił się na kawałki. Czarownica odwróciła się gwałtownie i zaraz potem podziękowała gorąco swojemu organizmowi za odruchy warunkowe, bo tylko dzięki nim zdołała na czas zablokować wirującą kulę energii, zmierzającą w stronę jej twarzy. Zaskoczenie zrobiło swoje i nie odbiła jej do przeciwnika, tylko gdzieś w kierunku okna, ale to wciąż lepsze niż utrata oka.
     Napastnikiem był wysoki mężczyzna, od stóp do głów odziany w czarno-brązowe poszarpane ubrania, prawie tak poszarpane jak rany i blizny na jego twarzy. Uśmiechał się do niej złośliwie i już strzelał palcami, szykując się do kolejnego ataku.
     Naprawdę, sam jeden przeciw trzem czarownicom?
     Kiedy tylko ta myśl przemknęła przez jej umysł, rozległy się kolejne huki. Anat zauważyła, że Meredith i Florence zerwały się na równe nogi, a potem musiała bardzo intensywnie się skoncentrować, bo świat wokół niej nagle zawirował i wypełnił się kolorami. Demon przed nią zaatakował ponownie, tym razem posyłając w jej stronę serię pomarańczowych pocisków. Anat odbiła dwa z nich i odruchowo uskoczyła przed następnymi, a potem zaatakowała. Demon jednak złapał ­­– dosłownie ­– lecącą w jego stronę kulę ognia, po czym obrócił ją na palcu i posłał w stronę Florence, która walczyła, zwrócona bokiem do niego i twarzą do dwóch innych napastników. Zauważyła jednak atak, zacisnęła zęby i wykonała kilka skomplikowanych ruchów różdżką, przy okazji posyłając w powietrze snop pomarańczowo-zielonych iskier i odbijając kulę w stronę demona. Tamten eksplodował widowiskowo, pokrywając wszystkich dookoła plamkami krwi i czegoś jeszcze, czego Anat wolała nie identyfikować.
     Meredith krzyknęła. Anat obróciła się w jej stronę, a jeden z demonów wykorzystał okazję i trafił w nią „energetyczną macką”, przypominającą błyszczący bicz, a stanowiącą wiązkę czystej energii. Czarownicę zamroczyło na moment i upadła na ziemię, czując, jak jej mięśnie pleców kurczą się gwałtownie. Zaciskając usta, powstrzymała krzyk bólu, po czym gwałtownie obróciła się na bok i wyciągnęła rękę przed siebie. Mężczyznę przed nią niewidzialna siła przyszpiliła do ściany, mniej więcej pół metra nad ziemią. Anat napięła dłoń bardziej i złapał się za gardło, kurczowo usiłując nabrać powietrza, kiedy ktoś trafił go nożem prosto w pierś. Anat podniosła się z wysiłkiem, tylko po to, żeby znowu upaść, kiedy kula energii musnęła jej policzek. Tym razem nie potrafiła zdusić wrzasku; zamknęła jedno oko i usiłowała atakować prawie na oślep.
     — Po lewej! — krzyknęła Florence gdzieś za jej plecami.
     Anat posłała w tamtą stronę paskudną klątwę. Chowając się za fotelem, zdołała podnieść się na kolana, a potem wstała, przyciskając plecy do ściany. Miała mniej więcej sekundę, żeby zapoznać się z sytuacją, a ta nie przedstawiała się kolorowo. Meredith i Florence walczyły dzielnie, ale były dwie, a zwróconych w ich stronę demonów co najmniej osiem. Anat zacisnęła ręce w pięści, przygryzła dolną wargę i gwałtownie wyciągnęła otwarte dłonie przed siebie. W powietrzu z obłoku fioletowego dymu wyłoniły się sztylety, które poszybowały w stronę demonów, ale trafiły tylko jednego z nich, natomiast dwóch odwróciło się w jej stronę. Anat natychmiast skoczyła w bok.
     A potem nastąpił moment, który potem wielokrotnie miała sobie przypominać i analizować w różnym świetle.
     Drzwi do mieszkania się otworzyły i wszedł przez nie jakiś mężczyzna. Jeden z demonów spojrzał w tamtą stronę, po czym eksplodował, a pomiędzy jego resztkami przebiegła Meredith, ciskając na oślep zaklęcia, z których jedno trafiło Florence, a dwa napastników. Czarodziejka krzyknęła głośno „Bobby!”, popchnęła mężczyznę i oboje zniknęli w zielonej poświacie. Florence upadła na ziemię, a jej różdżka uderzyła w podłogę kawałek dalej. Anat rzuciła się w jej stronę, odbiła po drodze dwie kule (sądząc z dźwięku, jedna trafiła w napastnika), dopadła przyjaciółki i odciągnęła ją w tył. Przewróciła stół, który utworzył przed nimi drewnianą tarczę, chroniącą je przed demonami.
     Florence była trochę zamroczona, a na ramieniu miała dużą ranę.
     — Wszystko w porządku? — rzuciła Anat z roztargnieniem i cokolwiek idiotycznie, skoro właśnie usiłowały odeprzeć zmasowany magiczny atak.
     — Nie mam różdżki — odparła słabo Florence, podnosząc się na łokciach. — A ich jest pięciu.
     — Czterech — poprawiła Anat, po czym przywołała całą swoją wściekłość i posłała w stronę demonów kilkanaście noży. Rozległ się trzask, a sufit pokrył się kolejnymi czerwonobrązowymi plamami. — Teraz już trzech.
     Ale to nie było takie łatwe. Demony, które przetrwały, były nie tylko silne, ale i sprytne. Odpierały ataki, a zaraz potem przeprowadzały własne. W końcu prowizoryczna, drewniana tarcza ze stołu przypominała ser z dziurami.
     — Nie możesz zrobić tarczy? –– Florence przekrzykiwała odgłosy wybuchów, kiedy kule ich i napastników spotkały się na środku pokoju i eksplodowały, wyrzucając z siebie mnóstwo kolorów i siłę, która roztrzaskała wszystkie okna. Czarownice odruchowo zasłoniły głowy rękoma.
     — Nie! –– odparła Anat. –– Nie z tym stołem przed nami.
     Florence spojrzała na nią przelotnie.
     — Pomóż mi odzyskać różdżkę!
     Anat mogła przywołać różdżkę ręką, ale to wymagało opuszczenia na chwilę tej prowizorycznej ochrony, którą miały. Wzięła głęboki oddech.
     — Za fotelem! — podpowiedziała Florence, kuląc się coraz bardziej.
     Anat wystawiła na sekundę rękę zza stołu i po chwili różdżka pomknęła w ich stronę. Florence złapała ją z drugiej strony i natychmiast zrobiła z niej użytek. Anat miała wrażenie, że przez pokój przeszła nagle jakaś niewidzialna fala, która strąciła z sufitu lampę i popchnęła wszystko na przeciwległą ścianę. Po chwili ciszy zaryzykowała spojrzenie za stół. Jeden z demonów leżał nieruchomo, co pewnie miało związek z tym, że w jego brzuch wbiła się lampa, jedna z tych, które mają ostro zakończony klosz i wagę na granicy wytrzymałości sufitu. Pozostałe demony właśnie się podnosiły. Anat wykorzystała moment i posłała w ich stronę kilka pocisków, ale jeden z demonów odbił je wszystkie, tylko lekko się przy tym chwiejąc. Kule trafiły w stół, który eksplodował, a drzazgi poleciały we wszystkie strony. Florence krzyknęła krótko, kiedy jeden z odłamków pozostawił ranę na jej czole, a pozostałe - rozcięcia na rękach. Anat uchyliła się w drugą stronę i poczuła, jak drzazgi zaplątują się jej w rękawy. Zerwała się na równe nogi, gotowa do ataku, a wtedy jakaś siła odrzuciła ją w tył, na ścianę, jednak Anat potknęła się o własne nogi i runęła do tyłu, czując nagły ból w kostce. Zwinęła się na podłodze, usiłując nie zastanawiać się, co właściwie bardziej ją boli, podczas gdy Florence machała gorączkowo różdżką.
     — Musimy ich zaatakować klątwą! — stwierdziła Florence, tnąc różdżką powietrze.
     Anat chwiejnie podniosła się na nogi i otworzyła obie dłonie, szeroko rozstawiając palce. Straciły tarczę z drewna, ale teraz, mając wystarczającą ilość przestrzeni i zero niemagicznych, materialnych przeszkód po drodze, mogła stworzyć własną. Powietrze zafalowało i zagęściło się przed nimi, przybierając lekko niebieską barwę. Tarcza falowała i wydawała z siebie ciche, buczące dźwięki. Anat postarała się zablokować mięśnie ramion, mając wrażenie, że nagle ktoś położył na nich wielki ciężar. Wiedziała, że to tylko efekt zaklęcia – kiedy utworzyła tarczę po raz pierwszy, utrzymała ją przez sekundę i runęła na ziemię, przygnieciona tą niewidzialną masą.
     Florence podeszła bliżej.
     — Jak myślisz, ile mamy czasu? — zapytała, wiedząc, że buczenie tarczy częściowo tłumi jej słowa.
     Obie wiedźmy zdawały sobie sprawę, że aby rzucić klątwę, Anat musi zdjąć ich prowizoryczną ochronę.
     — Zanim oni zaatakują nas? Może kilka sekund.
     Florence wciągnęła powietrze.
     Kiedy jest się wiedźmą, trzeba ufać swoim umiejętnościom. Trzeba być przygotowanym na różne sytuacje, w tym na takie jak ta. Po to właśnie istnieje Akademia, egzaminy, ćwiczenia.
     Ale trudno nie mieć wątpliwości, kiedy ma się kilka sekund na wypowiedzenie słów starożytnej klątwy i pokonanie mających przewagę liczebną napastników.
     Sztuka polega na tym, żeby nigdy nie okazać strachu. Niektóre wiedźmy dochodzą do tego latami. Przed Florence i Anat była jeszcze długa droga, bo doskonale wiedziały, że nie potrafią ukryć paniki w oczach i nerwowego drżenia rąk, ale wiedziały, że nie mają innego wyjścia, a sama ta świadomość potrafiła ocalić je przed popadnięciem w histerię. I dobrze, bo wiedźmy-histeryczki zazwyczaj nie kończą szczęśliwie.
     — Policzę do trzech — zapowiedziała Anat. — Raz...
     Florence napięła mięśnie i zacisnęła palce na różdżce.
     — Dwa...
     Florence zaczęła recytować klątwę i zacisnęła palce wolnej ręki na ramieniu Anat, mając nadzieję, że jej słowa wystarczą, by użyć mocy ich obu.
     — Trzy!
     Tarcza opadła. Florence gwałtownie wyciągnęła różdżkę przed siebie; Anat zacisnęła jedną z dłoni w pięść, po czym wyprostowała ją ponownie i pchnęła przed siebie, dołączając do Florence w jej recytacji.
     W pokoju nagle zrobiło się ciemno i zimno; granatowy dym otoczył wiedźmy i zebrał się u ich stóp, by następnie wzbić się do góry i zacząć krążyć wokół nich z prędkością gwałtownego wiatru. Potem nagle dym zacisnął się gwałtownie wokół wiedźm, a następnie rozprężył się gwałtownie, rozsiewając czarne cząstki w całym pokoju. Anat zamknęła oczy.
     Rozległ się trzask, głośny krzyk, a potem zapadła cisza, przerywana tylko cichym „plop, plop”, kiedy resztki demonów spadały z sufitu na ziemię.
     Zarówno Anat, jak i Florence, opadły na podłogę i oparły się o ścianę. Wokół nich widniało pobojowisko i dobrze wiedziały, że muszą się stamtąd wynosić jak najprędzej, ale najpierw musiały doprowadzić się do stanu, w którym będą mogły stać.
     Anat wolała nie myśleć, jaka będzie cena klątwy, której właśnie użyły. Jedna z pierwszych lekcji, jakie przyswaja sobie czarownica, brzmi „magia ma swoją cenę”. Czasami jest to cena niewielka – jak ten tępy ból w ramionach, kiedy tworzy się tarczę, szybsze starzenie się, utrata urody  – a czasami dużo większa i wymagająca prawdziwego poświęcenia.
     Nie mogła teraz o tym myśleć.
     — Już dobrze — powtarzała głośno, usiłując w to uwierzyć i ocierając sobie krew z twarzy. — Już w porządku.

     ***

     Kwadrans później wyszły na ulicę. Było ciemno i wilgotno, jakby właśnie przestało padać.
     Florence wróciła już trochę do siebie, a wraz z tym przyszła jej wściekłość. Szła szybko i zdecydowanie, prawie biegnąc, kiedy osłabiona Anat usiłowała dotrzymać jej kroku, co stanowiło spore wyzwanie, biorąc pod uwagę, że prawdopodobnie skręciła sobie kostkę i bardziej kuśtykała niż szła.
     — Poczekaj! Flo, poczekaj!
     Florence zatrzymała się jak wryta, a Anat wpadła na jej plecy.
     — Nigdy więcej, rozumiesz! Nie chcę jej w życiu widzieć na oczy!
     — Fakt, zachowała się nierozsądnie. — Anat pożałowała tych słów w chwili, kiedy opuściły jej usta, ale przemęczony mózg tracił instynkty samozachowawcze.
     — Nierozsądnie? To skończona idiotka!
     Anat z pewnym przerażeniem zauważyła, że nigdy nie widziała przyjaciółki tak wściekłej. Florence zacisnęła palce na trzonku miotły, aż pobielały jej kłykcie, i zdawała się zapominać, że w drugiej ręce trzyma torbę ze swoimi rzeczami, nie broń zaczepną.
     Ludzie zaczęli im się przyglądać, a było czemu. Anat ledwo stała na swojej nodze, rękawy sukni miała całe poszarpane, a policzek czerwony i krwawiący. Florence natomiast stanowiła wcielenie furii, z rozciętego czoła ciekła jej krew, a podbite oko przechodziło w szkarłat.
     — Odejdźmy stąd — zaproponowała, a Anat nie zamierzała się sprzeciwiać.
     Florence skręciła w prawo i sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, dokąd zmierza. Otarła ręką krew z twarzy i mówiła dalej.
     — Kretynka. Nie powinno mnie to dziwić, ze wszystkich ludzi...
     — Ratowała męża — przypomniała Anat, a zaraz potem skrzywiła się strasznie, myśląc, że jej język prosi się o wyrok śmierci.
     — I zostawiła nas! Nie wróciła! Zupełnie jak... — Florence urwała i ruszyła przed siebie.
     — Zupełnie jak co? — domagała się Anat, która nie była w stanie za nią biec. — Jak co, Florence?
     — Dobrze, powiem ci — odparła Florence ze złością, a Anat miała wrażenie, że pękła w niej jakaś tama i zaraz zaleje ją morze wody. — Zawsze chciałaś się dowiedzieć, czemu tak nie lubię Meredith, to teraz ci wytłumaczę.
     — A mogłabyś iść przy tym trochę wolniej?
     Przez chwilę naprawdę była przekonana, że oberwie, ale Florence zwolniła znacznie i wzięła kilka głębokich oddechów. Wyglądała jak ktoś, kto nie jest przyzwyczajony do odczuwania takiego gniewu i nie radzi sobie z jego kontrolowaniem. Tylko, że, oczywiście, była czarownicą, a czarownice muszą mieć emocje na wodzy, więc jeśli miała taki problem, żeby się opanować, to znaczyło, że gniew dawno zerwał się ze smyczy i obecnie pędził z pierwszą prędkością kosmiczną.
     — To było w Akademii — zaczęła w końcu, a jej głos drżał, ale już nie w ten niebezpieczny sposób, zwiastujący nagły wybuch. — W ostatniej klasie. Była Noc Chochlików, Akademia była pełna eksplodujących dyń i tego typu kawałów, ty leżałaś w łóżku z gorączką, a Meredith i ja umierałyśmy z nudów. W końcu ja spędziłam popołudnie w bibliotece, a ona włóczyła się bez celu, dopóki nie wpadła na mnie w drodze powrotnej do zamku. Obie tak bardzo się nudziłyśmy, że postanowiłyśmy iść na długi spacer, byle dalej od wrzeszczących dzieciaków z pryszczami we wzorek na twarzy. Skończyło się tak, że wyszłyśmy poza granice Akademii i trochę się zgubiłyśmy. W chwili, kiedy zapadła decyzja: wracamy, z mroku wyskoczył na nas baquj, ten obrzydliwy demon o pomarańczowych oczach. Podczas gdy ja wkładałam całą energię w utrzymanie wokół nas tarczy, Meredith mamrotała pod nosem jakieś zaklęcia. Możliwe, że trochę mnie wtedy poniosło, bo pamiętam, że odwróciłam się i kazałam jej „coś zrobić, do cholery!”. Kiedy po chwili ponownie spojrzałam w jej stronę, zniknęła. To przerwało moją koncentrację i oberwałam kulą w biodro.
     — I co zrobiłaś?
     Anat oparła się ciężko o mur.
     — Miałam więcej szczęścia niż rozumu — oświadczyła lodowato Florence. — Moja różdżka leżała w trawie, a ja spanikowałam i trzasnęłam go torbą. W środku była księga zaklęć siódmego stopnia, która... chyba zadziałała sama z siebie.
     — To w ogóle możliwe?
     — Widocznie tak. — Florence posłała jej spojrzenie, które w jej wykonaniu wyglądało absolutnie przerażająco. — W każdym razie, kiedy już znalazłam różdżkę i wzięłam się w garść, powlokłam się z powrotem do Akademii i poszłam prosto do Bettiny Larson, ta dziewczyna była... i chyba nadal jest... geniuszem medycyny magicznej. Wyleczyła moje biodro i nie zadawała pytań.
     — A Meredith?
     — Och, znalazła mnie następnego dnia. Powiedziała, że to wyszło przypadkiem. — Florence znowu ogarnęła irytacja. — Tak, jakby to cokolwiek zmieniało! Nawet mnie nie przeprosiła, chociaż dobrze wiedziała, że mogłam tam zginąć!
     Anat przezornie siedziała cicho, czekając, aż Florence znowu uspokoi oddech.
     — Potem odwróciłam się na pięcie i sobie poszłam. Nie powiedziałam o tym nikomu, poza tobą i Egilem. — Uśmiechnęła się krzywo. — Nie chciałam się przyznawać, że unieszkodliwiłam demona zaklęciami, których nie wolno mi było używać, na terenie, na którym nie powinnam się znaleźć.
     Anat usiłowała wchłonąć to wszystko w ciszy, która zapadła po słowach Florence. Gdzieś nad nimi deszcz uderzał w rynnę.
     — Ale... Meredith?
     — No właśnie, Meredith. — Florence spojrzała Anat w oczy.   — Rzecz z Meredith ma się tak, że może nie chciała uciekać, ale kiedy to już zrobiła, nawet nie próbowała mi pomóc. Nie, nie kazałabym jej tam wracać, ale, do diabła, nikomu nawet nie powiedziała. — Jej oczy znowu błysnęły niebezpiecznie. — Meredith może sobie rozdawać ciastka i uśmiechy, nieść kaganek oświaty przez mrok gimnazjum i kochać męża, może nawet myśli, że jest dobra, ale w głębi duszy tkwi w niej coś złego, co tylko czeka, żeby się wydostać.
     Podjęła marsz i przez chwilę szła w milczeniu, a po kilku krokach zdała sobie sprawę, że Anat wciąż jest przytulona do muru. Wówczas westchnęła ciężko i przeczesała ręką włosy, poniewczasie zdając sobie sprawę, że obie jej dłonie są pokryte krwią i demonicznymi resztkami.
     — Przepraszam. Ta kostka musi ci się okropnie dawać w kość. Chodź.
     Chwyciła Anat w pasie, machnęła różdżką i rzeczy obu czarownic uniosły się powietrze.
     — Gdzie idziemy?
     Florence wykrzywiła się znowu i tym razem to prawie był uśmiech.
     — Nie tylko ty masz tu znajomych.

***

     Anat z zaciśniętymi zębami, wsparta na Florence, wdrapała się na trzecie piętro kamienicy.
     — Nie możesz mieć znajomych, którzy mieszkają na parterze? — zwróciła się z wyrzutem do przyjaciółki, uprzednio zakląwszy soczyście, kiedy uderzyła goleniem w stopień.
     Florence nic nie powiedziała, tylko chwyciła ją mocniej i wprowadziła na podest.
     — To tutaj.
     Anat wydała z siebie słabe westchnięcie.
     Ich rzeczy szybowały za nimi w powietrzu. Florence zapukała do drzwi, a te po chwili się otworzyły i wyjrzał przez nie wysoki, chudy mężczyzna o ciemnych włosach i jasnych oczach. Nosił okrągłe, stare okulary w cienkich oprawkach, a w jego postawie było coś, co sugerowało, że niezbyt dużo czasu spędza na słońcu.
     — Florence?
     — Cześć, Georg — odparła czarownica, wchodząc z Anat do środka. — Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy?
     Przeszły przez krótki korytarz. Ich torby i miotły wleciały do mieszkania i grzecznie opadły na dywanik. Georg zamknął drzwi i poprawił okulary, które zsunęły się mu na czubek nosa.
     — Co się stało? Tutaj, posadźmy ją na kanapie.
     Przełożył sobie drugą rękę Anat za szyję i wspólnie z Florence poprowadzili wiedźmę do kanapy na drugim końcu niezbyt dużego pomieszczenia. Anat zapadła się w buraczkowy materiał, a Florence wyprostowała plecy. Georg obrócił się i zdjął ze stolika czarną, lekarską torbę.
     — Jesteś lekarzem? — upewniła się Anat, wskazując na jego ręce i zastanawiając się, czemu właściwie w jej głosie pobrzmiewa takie zaskoczenie.
     — Tak. I przyjacielem Egila, a także Florence. Georg von Lichtenstein — przedstawił się, podając Anat dłoń.
     — Anat. — Kiedy popatrzył na nią przez chwilę, czekając na jej nazwisko, powstrzymała się od przewrócenia oczyma i dodała: –– Anat Jorg.
     — Miło cię poznać, Anat. Pozwolisz, że teraz obejrzę twoją nogę?
     Anat pokiwała głową, a Georg ostrożnie podniósł jej łydki i pomógł jej usiąść bokiem na kanapie. Potem usiadł na drugim jej końcu.
     — Skręcenie — zawyrokował, obejrzawszy łydkę. — Dam ci na to okład, ale nie mogę zrobić wiele ponad to. Czeka cię co najmniej tydzień odpoczynku w domu. No, chyba że potraficie naprawić to magicznie.
     — Nie bardzo — odparła Florence, przykładając sobie ostrze zimnego noża do czoła. Georg spojrzał na nią ze zdziwieniem.
     — Nie brudź mi noża, proszę — odezwał się odruchowo. — Twoje czoło wymaga szycia. Niestety, Anat, ta kostka musi chwilę poczekać.
     — Sama mogę zrobić okład — powiedziała wiedźma, krzywiąc się tylko odrobinę. Georg pokiwał głową, po czym wstał, posadził Florence na krześle przy lampie i na chwilę wyszedł z pokoju, zabierając nóż ze sobą. Po kilku minutach wrócił, niosąc ze sobą dużą miskę wypełnioną wodą, fiolkę i bandaże.
     — Proszę — powiedział, podając to wszystko Anat.
     Podczas gdy Georg zajmował się zaszywaniem czoła Florence, a bandaż nasiąkał wodą, Anat rozejrzała się po niewielkim mieszkaniu. Było znacznie mniejsze od domu Meredith i nie panował w nim tak pedantyczny porządek. Właściwie niemal większość przestrzeni płaskiej, z wyjątkiem podłogi, zajmowały książki, ułożone w najdziwniejszych konstrukcjach. Na środku pokoju stał niewielki, okrągły stolik, otoczony trzema krzesłami. Na stole stała duża, naftowa lampa, dająca dużo dobrego światła. Pod oknem znajdowała się buraczkowa kanapa, a wzdłuż ściany ciągnęły się regały z książkami, ale trzeba uczciwie dodać, że ciągnęły się niezbyt długo, bo pokój był mały. Wychodziły z niego tylko dwie pary drzwi: jedne, jak stwierdziła Anat, wychyliwszy się mocno do tyłu, prowadziły do ciemnej kuchni; drugie, prawdopodobnie, do małej i równie ciemnej sypialni.
     To nie było mieszkanie, w którym na stałe mieszka jakaś kobieta. To nie było nawet mieszkanie, w którym spędza się dużo czasu. Anat przyjrzała się spokojowi i skupieniu, z jakim Georg najpierw szyje czoło Florence, a potem ogląda rozcięcie na jej ramieniu, i doszła do wniosku, że może to doskonale zrozumieć. Pewnie był świetnym lekarzem, jednym z tych ludzi, którzy są bezgranicznie oddani pracy, natomiast swój dom traktują jak przechowalnię.
     Georg zaproponował im, by spędziły tu noc, skoro jest za późno, by szukać jakiegoś lokum, a w ciemnościach nie dolecą do domu. Jeśli Florence się wahała, to tylko chwilę, a Anat zdała się na nią, chociaż powiedziała sobie, że jeśli przyjaciółka spróbuje wyciągnąć ją na spacer, to stanie się coś nieprzyjemnego.
     Na szczęście Florence uznała, że zadowala ją kanapa i legowisko na podłodze. Anat, ze swoją skręconą kostką, zajęła kanapę, otuliła się grubym kocem i usiłowała się tak wiercić, by znaleźć wygodną pozycję, nie podrażniając przy tym kończyny.
     — Idź spać — poradziła jej przyjaciółka za którymś razem, kiedy róg koca przypadkowo uderzył ją w twarz.
     — Przepraszam — wymamrotała Anat. — Ale nie sądzę, bym potrafiła dziś szybko zasnąć.
     Florence westchnęła i uniosła się na łokciu.
     — Prawdę mówiąc, ja też nie. — Przetarła ręką twarz i obróciła się na brzuch.
     — Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zdarzyło mi się coś takiego.
     — Co? Demony czy perspektywa nagłej śmierci?
     Anat prychnęła cicho.
     — Cieszę się, że nie odstępuje cię humor. Prawdę mówiąc, jedno i drugie. Nie powiesz mi, że na wsi mamy takich rzeczy pod dostatkiem.
     — No nie. — Florence wzruszyła ramionami.
     — I tak, wiem doskonale, że to w zasadzie nie nasza praca — ciągnęła Anat. — Ale jednak... przez ostatnie kilka lat walczyłam głównie z grypą i biegunką. Nawet nie sądziłam, że aż tyle mnie omija.
     — Mnie to raczej cieszy.
     — Tak, tak właśnie myślałam.
     Nastąpiła chwila, w której obie analizowały to zdanie i wszystkie jego implikacje, a także wszystkie konsekwencje, które nastąpiłyby po każdej z możliwych reakcji na te słowa.
     W końcu obie uznały, że nie warto zaczynać.
     — Jak poznałaś Georga? — zapytała Anat, kiedy ta chwila minęła.
     — Przez Egila — odparła Florence. — Nie wiem, czy pamiętasz, ale kilka lat temu, kiedy jego ojciec tak mocno chorował, pojechaliśmy do niego razem.
     — Czy to nie było jakoś tak w tym samym albo następnym roku po tym, jak go poznałaś?
     — Tak. — Florence zapatrzyła się przed siebie. — W następnym. Jak tylko wrócił zza gór, a ja myślałam jeszcze, że to tylko jednorazowa misja. W każdym razie, jego ojciec chorował, on do niego pojechał, a ja razem z nim. Czasami to przyjaciele przychodzili do niego, a czasami Egil spotykał gdzieś znajomych. Nie mieliśmy dużo czasu na wizyty. Potem jego ojcu nagle się pogorszyło i Egil uparł się, że skoro chory nie chce interwencji magicznej, to potrzebuje chociaż porządnej porady lekarskiej. Zawołał Georga.
     — A skąd oni się znali?
     — Ze szkoły. Z podwórka. Spędzali razem niesamowite ilości czasu. Nawet kiedy Egil był w Akademii, a Georg harował na studiach i bezpłatnych stażach w szpitalach albo w gabinetach skostniałych medyków, utrzymywali ze sobą kontakt. Do tej pory potrafią się spierać o choroby i ich leczenie. — Florence westchnęła cicho. — Ale żaden z nich nie potrafił wyleczyć ojca Egila.
     Anat nic nie mówiła.
     — Czasem myślę… — zaczęła Florence,  urwała gwałtownie, a potem podjęła ponownie. — Myślę, że może właśnie to popchnęło Egila, by nie rezygnował ze swoich przemarszów przez biedne wioski. Poczucie bezsilności.
     — Albo po prostu nie potrafi podjąć zobowiązań na tyle, by siedzieć w jednym miejscu.
     Było ciemno, ale po szeleście materiału Anat poznała, że Florence obróciła głowę w jej stronę.
     — Może i tak — stwierdziła cicho. — Ale nie widziałaś go wtedy. Nie miałam cienia wątpliwości, że gdyby potrafił go wyleczyć, zrobiłby to nawet na przekór jego przekonaniom. Lecz nie potrafił. Sądzę, że to właśnie wtedy postanowił, że jeśli będzie mógł uchronić innych ludzi od tego uczucia, to będzie to robił do końca życia.
     — I do końca życia będzie na pół roku uciekał z domu.
     — Anat — Florence westchnęła z desperacją. — Dla mnie to tak nie wygląda. Dla niego też nie. Naprawdę, wiem, znam twoją opinię na ten temat, ale czy nie mogłabyś... bo ja wiem, tego zaakceptować, tak jak ja? Pamiętaj, że to moje życie i moje błędne przekonania i decyzje. Wiem, że chcesz dobrze, doceniam to, ale... czy mogłabyś już przestać?
     Anat ucichła, wiedząc, że jej uczucie lekkiego wstydu jest prawdopodobnie słuszne, ale nie zamierzała przepraszać.
     — Spróbuję — obiecała w końcu, a Florence wiedziała, że nie może liczyć na więcej.

***

     Następny ranek przywitał ich deszczem. Florence z trudem podniosła się ze swojego legowiska, mając wrażenie, że wczoraj przepracowała dniówkę w kopalni. Anat dużo wyraźniej czuła swoją skręconą kostkę i miała problem z podniesieniem się do pozycji siedzącej na kanapie.
     Georg zapowiedział, że za chwilę wychodzi na dyżur. Postawił na stole ćwierć chleba, trochę masła, dżemu i herbaty, przepraszając za skromny posiłek.
     — Nie wiedziałem, że przyjdziecie, a nie mam dużych zapasów — tłumaczył, krzątając się w maleńkiej kuchni.
     — Dziękujemy za to, co nam dałeś — zapewniła Florence z uśmiechem. — Wierz mi, byłybyśmy gotowe polecieć bez śniadania.
     Georg uśmiechnął się lekko.
     — Nie wiem, czy to byłoby rozsądne. Nie chcę zasłynąć jako człowiek, który przyczynił się do tego, że dwie głodne wiedźmy zasłabły podczas lotu i spadły z mioteł.
     Anat roześmiała się mimo woli.
     — Zamierzacie jeszcze odwiedzić Meredith? — zapytał, przeglądając swoją torbę lekarską. Pochłonięty jej zawartością, nie zauważył wyrazu twarzy, jaki przybrała Florence, więc Anat pospieszyła z odpowiedzią:
     — Nie, nie sądzę. Musimy się zbierać do domu. I, nie ukrywam, nie chcemy natknąć się na kolejne demony.
     — Tak... — zgodził się Georg, podnosząc na nią wzrok. — Z tego, co wczoraj mówiłyście, wynika, że ostatnio dzieją się różne dziwne rzeczy. Ten atak, Florence wspomniała o epidemii za górami i jakąś chorobą dziecięcą w waszej wiosce... Nie wiecie, co powoduje to wszystko?
     Anat wzruszyła ramionami. Florence posmarowała kromkę chleba dżemem.
     — Gdybyśmy wiedziały, prawdopodobnie nie przyszłybyśmy wczoraj do ciebie, ranne i zaskoczone atakiem — stwierdziła, patrząc przez chwilę na kanapkę. — Niestety, magia nie daje odpowiedzi na wszystkie pytania.
     — Tak, to rozumiem — zapewnił je Georg, a potem przysiadł na oparciu kanapy i westchnął. — Wiecie, Egil tłumaczył mi wiele razy, że są rzeczy, których po prostu zrobić się nie da, nawet z magiczną mocą i tym wszystkim, ale ja zawsze myślałem, że gdybym miał nieskończoną moc, złapałbym kiedyś śmierć za nogi i zadał jej parę pytań. Porządnie nią przy tym potrząsając.
     Anat przełknęła kęs chleba. Georg potrząsnął głową, podniósł się na nogi i z powrotem zajął się torbą.
     — Cóż, pozwolicie, że was nie pożegnam, ale naprawdę muszę już biec. — Posłał im uśmiech, który dosięgał nawet ukrytych za okularami oczu. — Naprawdę cieszę się, że wpadłyście. Może niekoniecznie z powodu waszych ran i urazów, ale mimo wszystko. Florence, mogłabyś kiedyś przekazać Egilowi, żeby chociaż do mnie napisał? Wiem, że jest gdzieś daleko, a nie potrafię przesyłać listów przez ten magiczny ogień, czy co to tam jest, więc chciałbym chociaż wiedzieć, co u niego.
     Florence pokiwała głową.            
     — Napiszę mu o tym — obiecała.
     Georg też pokiwał głową, po czym spojrzał na wiedźmy ostatni raz, stojąc już prawie w progu.
     — To do zobaczenia, dziewczyny. Oby w bardziej sprzyjających okolicznościach.
     I uciekł.

________________________


 
*la septicemia (hiszp.) – zakażenie krwi
** Mieszkańcy tego kraju mieli o wiele lepsze rzeczy niż zawracanie sobie głowy wymyślaniem nazw geograficznych.
*** Okazjonalnie: Dużym Miastem, Brudnym Miastem, Dyniowym Miastem, Miastem Skner, Miastem Idiotów, Parszywym Miastem, Najgorszym Miejscem Na Ziemi, a także, bardzo rzadko i głównie w wierszach, Miastem Wartko Płynących Wód (I Innych Płynów). 


___________________________________________________________
Ja, hm, trochę mnie poniosło. Co widać. A potem to już kręciło się samo, naprawdę. Wiem, że stężenie dramy znacznie, znacznie przekracza normy ustalone w poprzednich rozdziałach, ale obawiam się, że w tym momencie to jest jednak tendencja rosnąca. Pozdrawiam wszystkich czytelników, zwłaszcza tych, którzy są w tak koszmarnej sytuacji jak ja i którym czas wymarzonego odpoczynku właśnie się kończy. High five...


 

5 komentarzy:

  1. Przepraszam, ale nie znalazłam specjalnej zakładki, dlatego publikuję mój komentarz tu.

    {SPAM}

    Reklama (z łac. reclamo, reclamare) – informacja połączona z komunikatem perswazyjnym. Zazwyczaj ma na celu skłonienie do nabycia lub korzystania z określonych towarów czy usług, popierania określonych spraw lub idei (np. promowanie marki).
    źródło: www.wikipedia.pl

    REKLAMOWNICA to miejsce, gdzie w prosty sposób możesz zareklamować swoje opowiadanie, ocenialnię, analizatornię bądź poradnik. Skorzystasz z takiej okazji?

    reklamownica.blogspot.com!

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam,
    Mam nieprzyjemność poinformować Cię, że Efrim odeszła z ocenialni, w związku z czym Twój blog został przeniesiony do wolnej kolejki. Polecam wybrać nowego Oceniającego i napisać o swojej decyzji pod poczekalnią, w przeciwnym razie czas oczekiwania na ocenę prawdopodobnie się wydłuży. Przepraszam w imieniu Efrim i całej Załogi, ale niestety nie mamy na to wpływu.
    Pozdrawiam,
    Dafne (Shiibuya)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mały edit - Twojego bloga przygarnęła już Roza.

      Usuń
  3. Witam, i przepraszam za spam, ale stwierdziłam, ze być może wpadnę i powiem, że cyrk (teoretycznie) rusza właśnie pełną parą.

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam,
    Mam nieprzyjemność poinformować Cię, że Roza odeszła z ocenialni, w związku z czym Twój blog został przeniesiony do wolnej kolejki. Polecam wybrać nowego Oceniającego i napisać o swojej decyzji pod poczekalnią, w przeciwnym razie czas oczekiwania na ocenę prawdopodobnie się wydłuży. Przepraszam w imieniu Rozy i całej Załogi, ale niestety nie mamy na to wpływu.
    Pozdrawiam,
    Dafne (Shiibuya)

    OdpowiedzUsuń