Trzy
—
Jedzenie zostawiam ci w szafce, na dolnych półkach. Eliksiry schowałam i,
proszę, nie próbuj się do nich dobierać. Dopiero niedawno wygrzebałam ostatnie
magiczne fasolki spomiędzy desek, chociaż muszę przyznać — tutaj Florence
spojrzała w stronę okna — że posiadanie gigantycznego pędu magicznej fasoli
zaraz za domem, całkowitym przypadkiem, bywa
przydatne.
Oparła
brodę na zaciśniętej w pięść dłoni, a łokieć na oparciu fotela, i spojrzała
przed siebie. Teraz, kiedy do wyjazdu zostało jej niecałe kilka godzin, wcale
nie czuła się dobrze. Nie była pewna, czy w ogóle chce jechać. Czy powinna
jechać.
Działo
się coś dziwnego, coś z magią. Ostatnio była jakby... nieswoja.
Każdy,
kto choć liznął zaklęcia, wiedział, że magia jest istotą myślącą, niemal
materialną i z własnym widzimisię. Pozwala się ukierunkowywać i wykorzystywać,
bo jej obieg w przyrodzie jest nieprzerwany i naprawdę nie ma znaczenia, kto
jej użyje, a lepiej czegoś używać niż nie używać. Zazwyczaj kojarzyła się ze
śpiącym smokiem, któremu ktoś podkrada odrastające łuski na torebki.
Teraz
jednak magia ocknęła się i była zła. Iskry z wyładowań pojawiały się w
powietrzu, wiatr stał się ostrzejszy, a słońce prażyło bezlitośnie.
I
jeszcze te zwierzęta. Zachowywały się jak ogłupiałe. Nawet Paprykarz znikał
ostatnio na całe dnie, a kiedy wracał, jego futro było pokryte brudnym,
obrzydliwym... czymś.
O
nie, Florence ani trochę się to nie podobało.
Czy
powinna jechać na sabat?
Westchnęła
i bezmyślnie wygładziła zagniecenia na spódnicy. Tak, chyba tak. Jeśli ma
gdzieś poznać odpowiedź na te dręczące, magiczne pytania, to chyba tylko tam, w
skupisku czarownic z całego świata.
Co
wcale nie znaczy, że nagle nabrała chęci na zostawienie w domu bałaganu.
Spojrzała
na Paprykarza, który akurat coś jadł. Paprykarz przerwał i spojrzał na nią.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
Potem
Florence odwróciła głowę, wstała gwałtownie z fotela i jeszcze raz przejrzała
swój bagaż.
***
Gildia Magiczna miała pieniądze i sławę. W zasadzie więcej sławy niż pieniędzy.
Gildia Magiczna miała pieniądze i sławę. W zasadzie więcej sławy niż pieniędzy.
Sabaty,
jak powszechnie wiadomo, winny odbywać się na wrzosowiskach w czasie burzy. Ale
czarownice nie lubiły moknąć, a rozbijanie namiotów w szczerym polu nie bardzo
im się podobało. Nie mówiąc już o złych warunkach sanitarnych i braku miejsca
do utylizacji zawartości kociołków.
Pałac
Gildi z kolei tylko brzmiał bogato. Tak naprawdę był kupą kamieni, które ktoś
powrzucał na siebie według rysunku podglądowego, nie zadając sobie trudu
mierzenia czegokolwiek. Od kilku lat magowie i wiedźmy wkładali mnóstwo sił i
czarów, by pałac, jeśli już musiał stać (a musiał, bo Gildia nie miała innej
siedziby), nie zawalił się nikomu na głowę.
Problem
z Gildią polegał na tym, że składała się z magów i czarownic — prawdopodobnie
najbardziej upartej grupy zawodowej w całym uniwersum, która nigdy nie mogła
pojąć skomplikowanej koncepcji składek, podatków czy kredytów. Pomysł płacenia Gildii był tak abstrakcyjny
(żeby nie powiedzieć: niedorzeczny), że czarownice i magowie zwyczajnie nie
próbowali go pojąć.
Gildia
zarabiała trochę na czarodziejkach i czarownikach — a właściwie na wydawaniu
koncesji na walkę z demonami — zaś wróżki były na tyle dobre, że płaciły same z
siebie.
Ale
finanse Gildii od lat były w opłakanym stanie, a ostatnio osiągnęły dno i
zapukały od spodu. Sabaty stały się składkowe. Czarownice mieszkały nie w
pałacu, ale w pobliskich hotelach, a Gildia nie miała pieniędzy, by wyrównywać
właścicielom różnicę między tym, co powinni zarabiać według normalnych stawek,
a tym, co płaciły czarownice. Tegoroczny sabat wzbudził przerażenie w
środowisku hotelarskim.
—
Daleko jeszcze? — jęknęła Anat, trzymając się kurczowo trzonka miotły i próbując
znaleźć pozycję, która nie odgniecie jej wszystkich części ciała.
—
Nie — odparła Florence, usiłując zrobić mniej więcej to samo, pomimo założenia
specjalnej bielizny, „odpowiedniej na długie loty”. — Widać już miasto.
—
Na horyzoncie — mruknęła Anat, poprawiając się po raz ostatni.
—
Lecimy cały dzień, dobre i to. Podziwiaj krajobraz.
—
Podziwiałam go bite dwanaście godzin, łącznie z tą jaszczurką, która podczas
postoju...
Nie
skończyła, bo coś przeleciało obok nich z szaleńczą prędkością, krzycząc
wniebogłosy. Anat, odzyskawszy z trudem kontrolę nad miotłą, patrzyła na
znikający kształt z niedowierzaniem. Florence tylko pokiwała głową.
—
Mateczka Smeantline. Wciąż nie opanowała koncepcji kontroli prędkości.
***
Dalej
lot nie trwał długo. Wylądowały w miasteczku, kiedy słońce zaczęło zachodzić.
—
Ładnie tu — oceniła Anat, niepewnie stając na nogi.
Kiedyś
Pałac leżał za wioską, obecnie miasteczko dotarło aż do murów otaczających
trawnik. Na bramie wisiał wściekle czerwony napis „Nie wchodzić! Grozi
zawaleniem!”, a obok narysowano odpowiedni piktogram i, dla ułatwienia,
umieszczono to wszystko na żółtym tle.
Od
czasu do czasu co mocniej stąpające po ziemi wybitne umysły zastanawiały się,
dlaczego przed katastrofą budowlaną ostrzega się wszystkich, tylko nie
spraszanych na kilkudniowy sabat gości.
Do
Pałacu szło się pięknymi, malowniczymi uliczkami, utrzymanymi w nienagannej
czystości przez Gildię, którą zmuszono do jakiejś rekompensaty za goszczenie w
mieście magicznej społeczności.
Florence
i Anat wylądowały na rynku, który tutaj był podłużnym placem, na którego jednym
końcu ktoś umieścił ratusz, a na drugim – dużą tawernę. Wzdłuż dłuższych
krawędzi ciągnęły się kolorowe, wąskie domki i hoteliki ze sklepami, aptekami i
cukierniami na parterze, ale Florence nie była pewna, czy chce się zatrzymać
przy głównym trakcie miasta – a przynajmniej przy trakcie, który po zmroku
zmieni się w hałaśliwe i kolorowe skupisko.
Ruszyły
jedną z uliczek odchodzących od rynku. Trafiły na targ rybny, którego
intensywny zapach nie tylko zastygł w powietrzu, ale także zapewne wżarł się w
mury domów. Czarownice zawróciły na pięcie i, metodą prób i błędów, znalazły w
końcu przyzwoity hotel, przy którym składały się właśnie stragany z warzywami,
a po ulicy biegały dzieci i koty.
Właściciel
hotelu prawie jęknął na widok dwóch kobiet z miotłami, ale bardzo rozsądnie
zdusił to w sobie i prawie podskoczył z radości, kiedy Florence i Anat położyły
na ladzie pełną sumę pieniędzy za pokój i ogłosiły gotowość do płatności z
góry.
Zaprowadził
je schodami na górę, do pokoju z widokiem na ulicę, co w tym mieście było
lepszą opcją niż pokój na tyłach. Czarownice weszły do środka i zamknęły za
sobą drzwi, co bardzo ucieszyło właściciela, który z westchnieniem ulgi wrócił
do swoich spraw, tuląc do siebie czule monety.
Florence
oparła miotłę o ścianę w kącie, odłożyła torby, przeciągnęła się i...
—
Tu jest tylko jedno łóżko.
Odwróciła
się powoli. Anat opadła na wyżej wymienione łóżko i, sądząc po wyrazie jej
twarzy, dopiero odzyskiwała zdolność do myślenia.
—
Jest duże — stwierdziła w końcu Florence. — Zmieścimy się.
Anat
spojrzała na nią z politowaniem, a Florence wzruszyła ramionami. Nie chodziło o
to, że nie pomieszczą się w jednym łóżku, ale raczej o to, że trudno im będzie
się wyspać. Anat strasznie wierciła się przez sen i potrafiła obudzić się z
głową po przeciwnej stronie łóżka, owinięta kołdrą niczym kokonem, a
Florence... cóż, Egil mawiał, że podczas snu wyrastają jej dodatkowe kończyny,
którymi bezlitośnie atakuje otoczenie.
—
Trudno — powiedziała w końcu Florence. — Jestem zmęczona i głodna. Teraz mam
zamiar się umyć, zjeść trochę kanapki z serem i iść spać. Nad kwestią
zapewnienia sobie ośmiu godzin wartościowego snu możemy się zastanowić jutro.
***
Następnego
dnia padało. Florence obudził chłód i dźwięk kropel uderzających wściekle o
dach. Spróbowała się poruszyć i odkryła, że Anat śpi z nogą przewieszoną przez
jej brzuch, a jej głowa balansuje na krawędzi materaca. Florence wydostała się
ostrożnie z tej ludzkiej pułapki i pokręciła zesztywniałym karkiem.
Anat
chrapnęła i przewróciła się na drugi bok. Na ile Florence mogła ocenić, było
wcześnie, ale nie była już śpiąca. Wstała z łóżka, ubrała się cicho i usiadła
przy stoliku pod oknem. Wyciągnęła książkę („Chemia popularna: alchemia kontra
logiczne myślenie”) i zaczęła czytać. Po chwili zrobiło jej się zimno, ale nie
zamknęła okna, tylko przymknęła je trochę i założyła gruby sweter, a nogi
przykryła kocem. Przyłapywała się na tym, że co jakiś czas przestaje czytać, a
jej wzrok ucieka w stronę okna, ku kojącemu dźwiękowi deszczu, który mieszał
się już z gwarem ludzkich rozmów i krzyków. Z drugiego piętra Florence widziała
zamieszanie na ulicy i obserwowała je z rosnącym zainteresowaniem.
To
jednak nie była Wioska Nad Potokiem. Brakowało jej odgłosu zwierząt i lasu,
inne były też zapachy. Wszystko było, oczywiście, interesujące i Florence nie
umierała z tęsknoty za domem (jeśli już, to ze zdenerwowania, czy Paprykarz,
zachłysnąwszy się swobodą, nie zacznie testować zaklęć i nie spali jej tego
domu), ale im bardziej myślała o różnicach między miastem a wioską, tym
bardziej jej myśli uciekały w stronę wioski i niedawnych dziwnych zdarzeń.
Naprawdę
miała nadzieję, że ktoś poruszy ten temat na sabacie. Jeśli nie, pozostanie jej
zaczepianie czarownic na lunchu.
Florence
miała bardzo praktyczny umysł i nie wierzyła, by Wioska Nad Potokiem stała się
jakimś miejscem wybranym. Epidemia krążyła również za górami. Ten człowiek
uciekający sprzed chatki Anat mógł być jednorazowym wypadkiem, ale za
zachowaniem zwierząt kryje się zwykle jakiś głębszy powód: głównie silniejszy
niż u ludzi instynkt samozachowawczy. A Paprykarz naprawdę stał się ostatnio
dziwny.
Zegar
na wieży ratusza wybił siódmą. Dźwięk był nieco zniekształcony przez
wielokrotne odbicia fal, ale wciąż słyszalny. Anat poruszyła się w pościeli i
po chwili otworzyła jedno oko.
—
Dzień dobry — powitała ją Florence. — Już siódma.
Anat
półprzytomnie potarła rękoma twarz i podniosła się do pozycji siedzącej.
—
O której to się zaczyna?
—
O dziesiątej. Ale sugeruję, żeby przedtem zjeść śniadanie.
Anat
pokiwała głową.
—
Pada? — zapytała po chwili.
—
Teraz już mży — odparła Florence, patrząc przez okno. — Ale jest zimno.
Jej
przyjaciółka opadła na poduszki.
—
Obudź mnie o wpół do dziesiątej.
***
Anat,
po początkowym oporze, wstała o rozsądnej godzinie, a jajecznica i kakao
postawiły ją na nogi. Wystawiła twarz w stronę deszczu i, tylko co pewien czas
patrząc pod nogi, zmierzała w stronę pałacu. Florence trzymała ją za łokieć i
starała się dopilnować, by przyjaciółka nie poślizgnęła się na kamieniach i nie
wpadła do rynsztoka.
Im
bliżej były głównej ścieżki, tym więcej spotykały czarownic, łatwych do
rozpoznania dzięki niebieskim lub czarnym spiczastym kapeluszom. Florence
zauważyła, że ostatnim krzykiem mody było naszywanie na nich srebrnych gwiazdek
lub kwiatowych wzorków. Co ciekawe, nie było dwóch identycznych kapeluszy – nie
tylko dwóch identycznych ozdób, ale kapeluszy ogólnie. Czarodziejskie akcesoria
są szyte ze specjalnych materiałów – podobno magicznych, ale wcale nie w tym
tkwi sekret. Porządna szata czarownicy musi z nią współpracować, by maksymalnie
ułatwić pracę. Trudno warzyć skomplikowane eliksiry, nieustannie poprawiając
spadające rękawy, albo gonić demony, potykając się o krawędź spódnicy.
Różdżki
to co innego. Różdżek się nie kupuje tak po prostu, tylko się je wyrabia.
Najlepiej osobiście, by były bardziej związane z właścicielem. Trzeba nad nimi
odprawić odpowiednie czary i na przepisowy tydzień pozostawić przy źródle
magicznego promieniowania, by nabrały mocy. Różdżką może być w zasadzie byle
patyk, ale zazwyczaj wybiera się mocne drewno, kości, minerały, które
gwarantują długi okres użytkowania.
Różdżka
Florence była drewniana, z metalowym końcem, w który wtopiono małe kawałki
minerałów, głównie kolorowego agatu. Była trochę porysowana od używania, ale
wciąż w niezłym stanie.
Różdżka
Anat przez większość czasu leżała zakurzona na kominku, bo Anat nigdy nie
lubiła, jak sama to określiła, „machania patykiem” i wolała używać starożytnych
zaklęć, składających się z wielu gestów, mamrotania i – czasami – poparzonych
palców.
A
jednak ta magia poparzonych palców doczekała się już sporej liczby zwolenników
i dwugodzinnego panelu w sali A.
Kiedy
Florence i Anat przekroczyły bramy pałacu, trafiły do świata wypełnionego
kapeluszami, miotłami z dyndającymi na nich koszykami, kotami, zapachami,
jedzeniem i magią. Uśmiechnęły się obie, chociaż Anat odrobinę roztargniona, bo
szukała gorączkowo eliksiru na alergię.
Były
w domu.
Przecisnąwszy
się przez tłum, dotarły do drzwi rozsypującego się pałacu, ostrożnie
przekroczyły próg i, rzuciwszy szybkie spojrzenie na popękany marmur, dotarły
do kolorowej rozpiski na tablicy w holu. Jak się szybko okazało, kolory brały
się ze strzałek i kartek „przeniesiono”, „odwołano”, „zastąpiono” oraz z
wyjątkowo czytelnego „Do ciężkiej cholery, na co idą moje składki?”, pod którym
ktoś dopisał mniejszymi literami „Przecież i tak nie płacisz”.
—
Mam „Runiczną równowagę wszechświata” o dziesiątej i „Czy istnieje ciemniejsza
strona?” o dwunastej trzydzieści. Potem nie ma już nic ciekawego. No, jest ta
mowa Caroline o piątej...
—
Idę z tobą na tę... „ciemną stronę”, wcześniej mam wykład o technikach warzenia
eliksirów... Hej, a może wybierzemy się na „Czemu świat mnie nienawidzi?
Znaczenie podejścia psychologicznego w de-demonizacji”? — zapytała zaciekawiona
Florence.
—
„De-demonizacja”? Co to za słowo? — zdziwiła się Anat. — I czy nie powinno być
napisane bez myślnika?
—
Nie wiem. Bardziej interesuje mnie to „psychologiczne podejście”.
Anat
poczuła, że ktoś klepie ją w ramię. Odwróciła się natychmiast, z
przyzwyczajenia prostując palce, ale jej oczom ukazała się roześmiana,
przyjazna twarz Evelyn Vinter, której nazwisko pisane było przez „V” tylko
wskutek ortograficznej indolencji jej rodziców.
—
Anat, Florence! Już się bałam, że nie przyjedziecie!
Anat
natychmiast została wciągnięta w przyjacielski uścisk. Delikatnie poklepała
Evelyn po plecach i cofnęła się jak najszybciej, pozwalając, by Florence
wyściskała ich znajomą i rozpoczęła typową koleżeńską pogawędkę.
Jeśli
Anat dobrze pamiętała – co wcale nie jest takie pewne – Evelyn Vinter pół roku
temu wyszła za Thomasa... och, jak on się nazywał? Madstone? Mendelstone?... w
każdym razie, dziedzica siódmej pod względem wielkości fortuny w kraju
zamieszkanym głównie przez bankierów i wampiry. Sam Thomas nie był ani
bankierem, ani – przynajmniej do niedawna – wampirem, a Anat nie miała pojęcia,
w jaki sposób zbił majątek, jednak coś powstrzymywało ją od tego, by się
dowiedzieć.
—
Evelyn, doprawdy świetnie wyglądasz — oświadczyła z uśmiechem Florence po
rozmowie, która trwała – na oko – wieczność.
—
Dziękuję, ty także. Mam wrażenie, że to górskie powietrze mi służy.
Aha,
góry. No tak, to powszechnie znany fakt: wampiry nie eksplodują w słońcu, jeśli
tylko jest wystarczająco zimno.
Podstępne
małe pijawki.
—
A jak Thomas?
Evelyn
pojaśniała jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle możliwe.
—
Świetnie, świetnie. Interesy idą mu na tyle dobrze, że może sobie pozwolić na
luksus spędzania popołudni w domu. — Roześmiała się krótko.
—
Jakieś plany, by doprowadzić firmę aż do Potoku? — Florence miała na twarzy
swój klasyczny, budzący zaufanie uśmiech, nie zdając sobie sprawy, ze to broń,
która pozwoliłaby jej wyciągnąć od ludzi każdą informację.
—
Jeśli dobrze pójdzie... może. Ale nie mogę się tym dzielić, więc umówmy się, że
nic nie słyszałyście. — Uśmiechnęła się szeroko.
Florence
mrugnęła do niej w akcie udawanej konspiracji.
—
Naprawdę powinnyście do nas przyjechać! — dodała Evelyn. — Mam nadzieję, że
kiedyś uda się wam wydostać z wioski, i ja, i Thomas bardzo się ucieszymy.
—
Kiedy tylko będziemy miały okazję — obiecała Florence tak gładko, że tylko
ktoś, kto jej nie znał, mógłby uznać, że perspektywa zawitania do krainy
wampirów napawa ją entuzjazmem.
—
Wiecie już, na co się wybieracie? — zapytała Evelyn z oczyma błyszczącymi z
podekscytowania, wskazując na tablicę z rozpiską.
Jeżeli
się zastanowić, stwierdziła Anat, trochę za dużo w niej tego podekscytowania.
—
Evelyn, masz ochotę wybrać się z nami wieczorem na kolację? — powiedziała,
kiedy Florence wymieniła tematy wykładów. — Opowiedziałabyś nam o życiu w
górach, o współpracy z sąsiadami...
Uśmiech
Evelyn odrobinę przygasł.
Bingo,
pomyślała Anat.
A
niech cię, wiedźmo, pomyślała Florence.
—
Chcemy spróbować lokalnego jedzenia i ktoś musi nas powstrzymać przed
zjedzeniem wszystkiego w zasięgu wzroku — dodała z szerokim uśmiechem Florence,
depcząc Anat po stopie.
Ta
posłała jej mordercze spojrzenie, ale powiedziała:
—
Właśnie tak.
Evelyn
nie wyglądała na przekonaną, ale trochę się odprężyła.
—
Hm, za chwilę zaczyna się wykład o eliksirach. Któraś z was...?
—
O tak, ja! — oznajmiła Florence. — Chyba pora się zbierać. Anat, spotkamy się
później.
I
odeszły obie w stronę zachodniego skrzydła, zostawiając za sobą Anat, która
usiłowała stać tylko na jednej stopie i patrzyła na plecy Evelyn z bliżej
nieokreślonym wyrazem twarzy.
***
Czarownice
stanęły w kręgu wokół stosu drewna, który może kojarzył się nie
najszczęśliwiej, ale w obecnych czasach stanowił tylko symbol. Zbliżała się
piąta, deszcz przestał padać i zza chmur wychodziło popołudniowe słońce.
Zaczynała się jedna z najbardziej tradycyjnych części sabatu — gigantyczne
ognisko i smażenie kiełbasek.
Najpierw
jednak przewodnicząca Gildii miała wygłosić przemowę.
Lady
Caroline była stara jak świat. Przynajmniej tak sądzono. Dotarła na szczyt
dzięki swoim umiejętnościom i pełnemu determinacji przepychaniu się łokciami,
ale, generalnie rzecz biorąc, dobrze służyła Gildii i miała nawet jakiś plan na
odbudowanie jej finansów, który, z jakichś trudnych do sprecyzowania powodów,
nigdy nie wszedł w życie.
Jednak
wygłaszała beznadziejnie nudne przemowy, a ten rok najwyraźniej nie miał być
inny.
Kiedy
tłum odrobinę się uspokoił i zauważył stojącą na podwyższeniu starszą
czarownicę, Lady Caroline uniosła obie dłonie. Stos polan za nią zapłonął
płomieniem, który wystrzelił wysoko w górę, wyrzucając z siebie fontannę iskier.
Po chwili astralna projekcja Lady Caroline pojawiła się po drugiej stronie
ogniska; przewodnicząca lubiła być dokładnie słyszana.
Drzewa
za wiedźmami sprawiały wrażenie, jakby wyginały się w stronę zgromadzenia, a
trawa falowała, jakby wiał przez nią wiatr.
Te
sztuczki były stare, ale robiły wrażenie i stanowiły część rytuału.
—
Witam was na kolejnym, czterysta dziewięćdziesiątym czwartym sabacie, na którym
niezmiennie nie będzie tańców nago i nacierania się gęsim smalcem.
Rozległo
się kilka uprzejmych chichotów.
—
Mam nadzieję, że program będzie ciekawy, a kiełbaski smaczne, ale zanim
zaczniemy ucztę i święto poświęcone magii — tutaj Lady Caroline zrobiła
znaczącą pauzę, sugerującą, żeby lepiej nie zapominać, co właściwie się
świętuje — chciałabym pokrótce przypomnieć, jaki cel przyświeca Gildii
Magicznej, organizującej te spotkania już od wielu, wielu lat.
Anat
jęknęła w duchu.
Jeśli ma zamiar przerobić te pięćset lat
historii, to przyda mi się coś więcej niż kiełbaska.
—
Od początku Gildia miała jeden cel, którym było jednoczenie społeczności
magicznej. Przechodziliśmy trudne okresy, niektóre były wręcz nie do
zniesienia, jednak wychodziliśmy z nich zwycięsko, zawsze silniejsi niż
przedtem... nawet jeśli mniej licznie.
Florence
skrzywiła się mimo woli.
—
Wszystkie was z pewnością znają pierwsze prawo Brunhildy. „ Siła zaklęcia jest
wprost proporcjonalna do włożonej w nie mocy”. Oczywiście, w chwili, kiedy
Brunhilda formułowała to zdanie, nie znaliśmy jeszcze odpowiedniej
terminologii. W dzisiejszych czasach pierwsze prawo brzmiałoby trochę inaczej.
Jednak mam nadzieję, że rozumiecie samą ideę. Im więcej mocy, mocy każdej z
was, tym silniejsza jest grupa. Dlatego właśnie nikt nigdy nie napadł na grupę
czarownic, tylko czekał na chwilę, kiedy wiedźma będzie sama.
Anat
kaszlnęła bardzo, bardzo cicho, nie mogąc się powstrzymać, po czym gwałtownie
cofnęła stopę na wypadek, gdyby Florence zamierzała na niej stepować, ale
przyjaciółka nie zrobiła żadnego ruchu w jej stronę.
—
I chciałabym, żebyście pamiętały — ciągnęła Lady Caroline — że chociaż dzisiaj
nie grozi już nam zdziesiątkowanie przez chłopów z widłami, powinnyśmy
pozostawać razem, budując więzi i zażyłości, dzięki którym pozostaniemy silne.
Niech wam – nam – się nie wydaje, że magia lubi, że się posłużę metaforą,
korzystać z tanich i niepewnych połączeń. Nie. Magia jest jak klient, który
jest gotów dopłacić, by mieć pewność, że bezpiecznie i w jednym kawałku dotrze
do celu, natomiast nie wsiądzie na podejrzany, kołyszący się przy byle powiewie
statek.
Anat,
która wciąż myślami była przy „tanich i niepewnych połączeniach”, wkładała
maksimum swoich sił, by nie udusić się od powstrzymywanego śmiechu i nie dać go
po sobie poznać inaczej niż po spływających po policzkach łzach, niewidocznych
w kiepskim świetle.
—
Pozostawię was z tą refleksją i ogłaszam oficjalnie, że czterysta
dziewięćdziesiąty czwarty sabat trwa w najlepsze!
Rozległy
się brawa, Anat roześmiała się w rękaw, a Lady Caroline zeszła z podwyższenia
i, razem z radą Gildii, weszła do Pałacu.
Florence
czekała cierpliwie, aż przyjaciółka doprowadzi się do porządku.
—
Gdzie jest Evelyn? — zapytała Anat, kiedy już odzyskała oddech.
—
Mówiła, że pokręci się przez chwilę, a później musi coś jeszcze załatwić.
Umówiłam się na kolację o siódmej.
—
Świetnie. — Anat pokiwała głową, po czym coś do niej dotarło. Spojrzała na
Florence. — Chwila, czy to znaczy, że mam tu „budować więzi społeczne” przez
dwie godziny?
Florence
uśmiechnęła się szeroko i wzruszyła ramionami.
—
Jak chcesz. Ja widzę tu parę znajomych twarzy. Możesz mi towarzyszyć.
Anat
spojrzała na nią uważnie, po czym westchnęła ciężko.
—
No dobrze. Ale najpierw chodź ze mną po te kiełbaski.
Ruszyły
wolno w stronę stołu, wzdłuż którego zgromadził się już mały tłumek. Florence
milczała przez chwilę, po czym odezwała się poważnie:
—
Słuchaj, Anat, postaraj się nie robić Evelyn psychoanalizy, dobrze? Wiem, że
nie lubisz ludzi, którzy otwarcie okazują swój optymizm, ale ja, w
przeciwieństwie do ciebie, korespondowałam z nią przez te pół roku i też widzę,
że coś jest nie tak.
Anat
spojrzała na nią, zdziwiona.
—
Nie naciskaj — ciągnęła Florence. — Wiem, że to dla ciebie trudne, ale nie
denerwuj jej, proszę.
—
Przecież ja nie... — zaczęła Anat, ale urwała pod ostrym spojrzeniem
przyjaciółki. — Dobrze, dobrze. Ty będziesz mówić, a ja postaram się wtopić w
tło. Może być?
Florence
pokiwała głową.
—
Dziękuję.
***
„Złoty
syrop” znany był głównie z tego, że złocił się i lepił od piwa. Było to
doprawdy idealne miejsce dla koneserów chmielu, posiadające zaskakująco szeroki
wybór dań obiadowych, w dodatku ukryte w bocznej uliczce i przez to przeciętnie
zatłoczone.
Tego
wieczora „Złoty syrop” wypełniały głównie głośne rozmowy i spiczaste kapelusze,
a jednak właściciel stał za ladą z wyrazem rozmarzenia na twarzy, spowodowanym
głównie tym, że przed każdą czarownicą stał co najmniej jeden kufel z piwem, a
nikt jeszcze nie zamienił się w zwierzę.
Florence,
Anat i Evelyn zajęły jeden ze stolików wzdłuż ławy. Bardziej odpowiadałoby im miejsce
w kącie, przytulne i pomiędzy wieszakami, ale nie tylko one wpadły na ten
pomysł.
—
Jestem głodna — oświadczyła Anat, przeglądając menu w poszukiwaniu mięsa. —Stek
i ziemniaki, o tak, tego potrzebuję.
—
Ja chyba wezmę rybę — stwierdziła Florence, marszcząc czoło. — Myślę, że
czarownicom podadzą świeże. A ty, Evelyn?
—
Eee... myślę, że zadowolę się jajecznicą na maśle. Może z pomidorami?
Poruszyła
się, czując się nieswojo pod utkwionymi w niej spojrzeniami koleżanek.
—
No bo nie mam ochoty na mięso — dodała, starając się nadać głosowi stanowcze
brzmienie.
—
Jasne — rzuciła natychmiast Florence. — Osobiście uwielbiam jajka. Chyba wezmę
do tej ryby coś korzennego, wymieszam smaki.
—
Nie znam się na piwie, wypiję cokolwiek. — Anat wzruszyła ramionami i zamknęła
kartę.
Po
chwili podszedł do nich kelner i było widać, że włożył dużo wysiłku, by jego
tani i połatany surdut wyglądał jak najporządniej. Zapewniał, ze „ryba jest
świeża, doskonale świeża, madame, przed chwilą się ruszała”. Grymas na twarzy
Florence sugerował, że wolałaby trochę mniej szczerości. Evelyn zamówiła
herbatę z cytryną, jajecznicę i sałatkę, zaznaczając wyraźnie, że zależy jej na
braku smażonego kurczaka.
Czekając
na zamówienia, wymieniły uwagi na temat wykładów i początku sabatu.
—
Mowa Caroline była dziwna — oznajmiła Anat, pochylając się nad swoim kuflem. —
Nie zrozumcie mnie źle, one zawsze są nudne, zresztą tak jak większość
wykładów, ale w tym roku... To gadanie o „budowaniu zażyłości”... Nie lubię
budować więzi społecznych ze wszystkimi wokół i wydawało mi się że prezentuję
postawę większości.
—
Zauważyłam — mruknęła Evelyn, niemal niedosłyszalnie. W kiepskim świetle wyglądała
na zmęczoną i bladą.
Anat,
nawet jeśli usłyszała tę uwagę, pozostała na nią całkowicie obojętna.
—
Ale musicie przyznać, że coś dziwnego wisi w powietrzu — wtrąciła Florence,
przesuwając świecę na środek stołu. — Na pewno Nad Potokiem. Może tu także.
—
W Pakwanii na pewno — powiedziała Evelyn, bawiąc się rogiem obrusa.
Rzuciła
przelotne, nieco przestraszone spojrzenie na twarze Florence i Anat, a
zobaczywszy tam autentyczne zainteresowanie, ciągnęła dalej.
—
Rozumiecie, te wampiry... — przerwała, szukając słów. — To nie jest tak, ze one
są złe — dodała niepewnie. — Starają się nie zabijać ludzi, jeśli nie muszą.
Wiecie, banki krwi i te sprawy... Zwierzęta... W ostateczności pozbawienie
kogoś litra krwi, ale bez wstrzykiwania jadu... Cywilizowany sposób. — Tym
razem nie odważyła się spojrzeć im w twarz i skupiła wzrok na płomieniu świecy,
co sprawiało wrażenie, że jej szczerość to wynik jakiegoś transu. — I całkiem
dobrze się żyje w Pakwanii. Poza tym, że jest tak cholernie zimno. Ale ostatnio
wampiry... zgłupiały, wiecie. Próbują się opalać na słońcu, nie tylko
przebiegać przez nie do następnego kawałka cienia. Myślę, że chcą zejść w dół,
do ciepłych krain! Zachowują się jak niespełna rozumu... albo ciągle pijane —
dodała ciszej. — Ale przecież one nie...
Urwała
bezradnie. Florence i Anat wymieniły spojrzenia.
—
Pewnie nie jest łatwo być jedyną czarownicą w takiej krainie — powiedziała
ostrożnie Florence.
—
Nawet sobie nie wyobrażasz — zapewniła ją Evelyn z goryczą.
—
Z wampirami wokół — podpowiedziała Anat.
—
Znaczy, rozumiesz, ja jestem wiedźmą. — Evelyn spojrzała jej w oczy, a Anat aż
stłumiła wewnętrzne wzdrygnięcie, widząc w jej spojrzeniu nawet nie strach, ale
pewnego rodzaju błaganie o zrozumienie. — Znam zaklęcia obronne piątego
stopnia. Umiałabym oszołomić bandę pijawek, gdyby mnie... no, spotkały. Ale Thomas? Inni ludzie? Dzieci
moich sąsiadów? Na tamte wampiry nie działa już zwykły czosnek i kołek,
musiałabym wepchnąć im dynamit w przełyk.
Anat
z przerażeniem zauważyła, że oczy Evelyn robią się niebezpiecznie mokre.
—
Tak się nie da żyć! — dodała juz z większym zdenerwowaniem. — One...
Przerwała.
Florence kopnęła Anat w kostkę, a ta, skrzywiwszy się niemiłosiernie, położyła
Evelyn dłoń na ramieniu.
—
Już, już...
—
Przepraszam — powiedziała Evelyn po chwili. — To wszystko strasznie mnie
rozstroiło. Jak źle jest Nad Potokiem?
—
Nie aż tak — zaryzykowała Florence. — Pod pewnymi względami.
—
Bo pod innymi... — zaczęła Anat, ale przerwała, kiedy kelner podał jej
jedzenie.
Florence
pokrótce streściła Evelyn sytuację.
—
Epidemia, ogłupiałe zwierzęta i podejrzani ludzie. Też niewesoło — uznała,
upijając łyk herbaty. Teraz, kiedy nie tylko ona martwiła się wampirami w
Pakwanii (a przynajmniej taką miała nadzieję), czuła się pewniej. — Więc
myślicie, że Caroline miała rację?
Anat
i Florence skrzywiły się, każda na inny sposób, ale mimo wszystko ich twarze
sugerowały, że, chociaż bardzo by chciały wyrazić inną opinię, tak, jednak tak.
***
—
Niedobrze mi — powiedziała Anat po raz trzeci, leżąc na łóżku z rozłożonymi
rękami i usiłując oddychać jak najwolniej. — Przysięgłabym, że w dziewięciu na
dziesięć przypadków człowiek szybciej zatruje się rybą niż stekiem.
—
Jesteś wyjątkiem od każdej reguły — rzuciła Florence, przeszukując kufer przy
wyczarowanej pośpiesznie ognistej kuli. — O, znalazłam.
Wstała,
zdusiła kulę i, stąpając ostrożnie w słabym świetle księżyca, dotarła do łóżka.
Wzięła kubek, nalała do niego wody z dzbanka i dolała trochę cieczy ze
znalezionej fiolki.
—
Powinnam się martwić, że mieszasz to prawie na ślepo? — zapytała Anat.
Florence
mogłaby przysiąc, że zrobiła się lekko zielona, ale to pewnie tylko złudzenie.
—
Nie, to ci nie zaszkodzi — oświadczyła stanowczo i podała kubek przyjaciółce. —
Do dna.
Anat
wypiła, prychając co chwilę, dopóki nie połknęła gorzkiego płynu.
—
Dziękuję — wymamrotała, oddając kubek.
—
Proszę. Postaraj się zasnąć — poradziła Florence, nakrywając nogi kołdrą.
Ale
Anat zbyt jeszcze przeżywała swoje sensacje żołądkowe.
—
Evelyn pewnie nie ma takich problemów — stwierdziła kąśliwie. — Nie zjadła ani
grama mięsa.
—
Gdybyś pomieszkała trochę z wampirami, też nie jadłabyś niczego, co się kiedyś
ruszało — mówiła Florence z zamkniętymi oczami.
—
Ona prawie nic nie je.
—
Jest kłębkiem nerwów. Dziwisz się?
Anat
zaryzykowała obrót na bok, by być twarzą do Florence.
—
Nie. Zawsze była wrażliwa. Ale... — zawahała się. — Rozmawiałyśmy dzisiaj z
ludźmi. Sama słyszałaś, co się dzieje. Agresywne trolle, śpiące wilkołaki,
wysyp demonów... I do tego jeszcze głupie wampiry.
Florence
otworzyła jedno oko.
—
Zamierzasz się zamartwiać?
—
Nie — oburzyła się Anat. — Tylko... to dziwne.
Florence
westchnęła cicho.
—
Mnie najbardziej martwi ta część z demonami.
—
Proszę cię, tylko nie zaczynaj znów o czarodziejkach. — Anat uniosła dłoń.
—
Nie zamierzałam.
—
To dobrze, bo myślałam trochę i w drodze powrotnej chcę odwiedzić Meredith.
—
Co?
Florence
aż uniosła się na łokciu i spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem.
—
Bogowie, czemu chciałabyś to zrobić?
—
Bo, jak sama mówiłaś, martwi cię ta część z demonami, a dzisiaj dużo się o niej
nie dowiedziałyśmy, bo to nie wchodzi w zakres obowiązków czarownic — zauważyła
Anat tym swoim idealnie spokojnym, piekielnie denerwującym głosem. — A
Meredith, co by nie mówić, coś na ten temat wie.
Florence
na moment zacisnęła zęby, po czym ułożyła się z powrotem w pościeli.
—
Cóż, to całkiem logiczne. Jedź i powiedz mi, czego się dowiedziałaś.
—
Przecież jedziesz ze mną.
—
Słucham? Nie, na pewno nie.
Anat
stłumiła westchnienie, świadoma, że wkracza na bardzo cienki lód i musi stąpać
po nim niczym baletnica.
—
Flo, to nie będzie przyjacielska pogawędka, tylko wymiana informacji. Nie
będzie tortu i słodkiej herbaty. Zresztą Meredith poczułaby się...
—
Nie, nie zaczynaj. Na pewno nie wpadnie w depresję tylko dlatego, że jej nie
odwiedziłam — oświadczyła Florence stanowczo.
—
Wie, że właśnie trwa sabat i zauważy, że się u niej nie zatrzymałaś.
—
Miałam inne sprawy. Coś pilnego. Albo pojedź do niej przy innej okazji.
—
Flo, to dwie godziny lotu w każdą stronę — zauważyła ostrożnie Anat. — Zdarzyła
się, tak jakby, niepowtarzalna okazja.
Zawahała
się na chwilę, ale kiedy jedyną odpowiedzią było twarde milczenie, brnęła
dalej.
—
Ale może masz rację — westchnęła. — Jeśli uważasz, że osobiste antypatie
przeszkodzą ci w pracy, to może naprawdę nie powinnaś jechać.
—
Wiem, co robisz — ostrzegła Florence. — Wcale mi się to nie podoba.
Anat
pozostała niewzruszona.
—
Jeśli zrobię ci przysługę i z tobą pojadę, to z własnej nieprzymuszonej woli,
nie przez twoje próby manipulacji.
Anat
kiwnęła głową.
—
Ale jeszcze nie zdecydowałam. Powiem ci jutro. Teraz idę spać.
Obróciła
się na bok. Anat w idealnej ciszy odwróciła się plecami do przyjaciółki,
złożyła ręce pod poduszką i dopiero wtedy pozwoliła sobie na triumfalny
uśmiech.
***
Drugi
dzień sabatu składał się z nudnych wykładów i deszczu, który przesiąkł przez
dziurawe mury i wypełnił pałac nieprzyjemną wilgocią. Czarownice użyły
wszystkich znanych im zaklęć, by doprowadzić swoje ubrania do porządku i
utrzymać choć trochę ciepła, co sprawiło, że kiedy usiadły razem w jednym
pomieszczeniu, ludziom robiło się na przemian gorąco i zimno.
Florence
z pokerową twarzą oznajmiła Anat, że pojedzie, bo widzi w tej wyprawie
doskonałą okazję do zwiedzenia miejskich sklepów i uzupełnienia zapasów. Anat
rozsądnie nie pytała, o jakie zapasy może chodzić.
Evelyn
wyraźnie się odprężyła i, choć nie zjadła ani odrobiny mięsa, chwilowo nie
sprawiała wrażenia niestabilnej emocjonalnie.
Egil
przysłał list, w którym zapewniał, że czuje się dobrze, zaproszenia na konferencję magów jeszcze nie dostał,
ale nie dziwi się temu specjalnie, kozy nadal starają się zjeść jego ubrania, a
w wioskach trafił nareszcie na interesujące
przypadki – to oczywiście straszne, doprawdy, nie powinny się przytrafiać ludziom,
ale, Flo, musiałabyś to zobaczyć. Myślę, że niedawno krążyły tu demony. Co jest
trochę niepokojące, jeśli mam być szczery, bo od lat nie pojawiały się w tej
okolicy.
Florence
złożyła ten list na pół i włożyła go między strony książki.
—
Napisałam do Meredith — powiedziała ostrożnie Anat, kiedy trzeciego dnia rano
przygotowywały się do wyjścia, a Florence chowała książkę do torby.
—
I? — zapytała Florence, a jej głos nie wyrażał absolutnie żadnych emocji.
—
Cieszy się. Napisałam, że przylecimy jutro wieczorem.
Florence
pokiwała głową, a Anat odetchnęła z ulgą.
Może
jednak nie dojdzie do zabójstwa.
_____________________
Mam wrażenie, że te wiedźmy robią co chcą, bez mojego udziału. Mogę je tylko bezradnie obserwować i słuchać historii ich życia (naprawdę, znam już cały ich życiorys... No, prawie).
Miasteczko Sabatowe jest inspirowane prawdziwym miastem we Francji - królestwo temu, kto zgadnie nazwę!
Dzisiaj mało tu Paprykarza, ale nie obawiajcie się, jeszcze do niego wrócimy.
Yyy.... nie mam talentu do nazw geograficznych. Ani do mapek. Jeśli ktoś zechce, to namaluję coś... w dynamicznej skali.
Muszę przyznać, że "Wiedźmy" pisze się zaskakująco przyjemnie... grafomania nie wybiera :C
Hej!
OdpowiedzUsuńJestem nową stażystką na rockowych-ocenach.blogspot.com , przenieśliśmy się tam z raju ocen. Chciałam cię poinformować, że podejmuję się oceny twojego bloga. Jeżeli chcesz wiedzieć coś więcej zapraszam na moją podstronę: ola-love.blogspot.com
Informuję, że na oceny-opowiadan pojawiła się właśnie ocena Twojego bloga. Serdecznie zapraszam do zapoznania się z nią, wyrażenia opinii i rozwiania moich wątpliwości zawartych w ocenie ^^
OdpowiedzUsuńŚciskam,
Witaj! W związku z odejściem Oli Love z Rockowych Ocen aktualnie nie znajdujesz się w żadnej kolejce. Proszę wybierz innego oceniającego. Bardzo przepraszamy za kłopot!
OdpowiedzUsuńrockowe-oceny.blogspot.com
Masz dosyć ocenialni, które nie skupiają się na treści lub wytykają błędy, samemu je popełniając? Świetnie! Konkretne Oceny powstały po to, aby konkretnie powiedzieć Ci, co i jak z Twoim opowiadaniem, pomóc w poprawianiu błędów i rozwoju Twojej literackiej przygody. Zgłoś się już dziś!
OdpowiedzUsuńKonkretne Oceny