Dwa
Ostatnio Paprykarz miewał jakby
gorsze dni.
Zwykle na kilka dni przed wyjazdem maga
świstak gromadził zapasy, gdyż jego czarownica miała irytujący zwyczaj rzucania
się po odjeździe ukochanego w wir pracy, której nie zdążyła zrobić wcześniej,
kiedy cały dom pogrążony był w chaosie i kawałkach męskiej bielizny, suszącej
się na krzesłach.
Potem musiał chomikować we wnęce obok
kominka wszystko to, co udało mu się zaoszczędzić – a częściej wykraść ze
spiżarni – licząc, że tym razem Florence ma mało rzeczy do zrobienia i szybko
przypomni sobie o swoim futrzanym przyjacielu.
Ale tym razem nie chodziło tylko o to, że
Paprykarzowi brakowało jedzenia. Nie chodziło nawet o pogodę i upał, który
spadł na krainę niczym cios topora na kark skazańca i miewał podobne skutki. Nie,
świstak czuł w powietrzu coś o wiele gorszego, od czego mierzwiło mu się
futerko, a wąsy drżały mu niebezpiecznie.
W dodatku czuł, że gdzieś czai się jego
bratnia dusza.
Problem był w tym, że nie wiedział, gdzie
ta dusza jest.
Przez całe swoje magiczne życie świstak nie
narzekał. Nigdy. Oczywiście, marudził o jedzenie, wdrapywał się Florence do
łóżka i gryzł Egila po kostkach, kiedy ten zajmował jego miejsce, ale,
generalnie rzecz biorąc, uważał, że żyje mu się całkiem nieźle. Czasami, kiedy
czarownicom brakowało magicznego ogniwa do zaklęć, prosiły świstaka o pomoc, a
ten, jako jedyny przedstawiciel Związku Zwierząt Magicznych w okolicy,
przystawał na to całkiem chętnie. W końcu nie co dzień zdarzała mu się
teleportacja. Albo przyzywanie innych czarownic. Na co dzień miał telekinezę i
drobne sztuczki, którymi dręczył ptaki i owce.
Wiedział, że to nieetyczne i niezbyt
uczciwe, ale nieodmiennie zabawne.
Czasem jednak nawet on musiał przyznać, że
zwyczajnie mu się nudzi. Bratnia dusza, inny członek Związku, to byłoby
niezwykłe urozmaicenie jego raczej szarej, chociaż pokręconej, egzystencji.
Egzystencji, która w każdej chwili mogła
zostać postawiona pod znakiem zapytania, jeśli Florence dowie się, że dobrał
się do jej świeżo upieczonego ciasta. Ale kto oprze się plackowi ze śliwkami?
***
Pewnego wieczora, jakieś pół miesiąca po
wyjeździe Egila, Anat zastukała we framugę drzwi do chatki Florence i właściwie
bez zaproszenia weszła do środka. Późne popołudnie właśnie zmieniało się w
wieczór, a fala ciepłego powietrza, która nagle zalała dolinę, zaczęła się
mieszać z chłodem, który wiatr przywiał z lasu, co sprawiało, że, stojąc w
przeciągu, człowiek czuł się idealnie.
Florence stała przy kuchennym blacie i z
wielkim skupieniem obserwowała wywar, który bulgotał delikatnie w szklanej
bańce, umieszczonej w garnku z ciepłą wodą. Nie obróciła się, kiedy jej
przyjaciółka weszła do środka i usiadła na kuchennej ławie, tylko wydała z
siebie bliżej nieokreślone mruknięcie, mające zapewne oznaczać powitanie.
— Widzę, że korzystasz z pory roku —
zauważyła Anat z aprobatą, sięgając po leżące na stole kawałki suszonego
jabłka. — To się chwali.
— Mhm... — odparła przeciągle Florence,
uginając nogi w kolanach, aby mieć bańkę z wywarem dokładnie na wysokości
swoich oczu. — To przeciwbólowe. Cholernie pracochłonne, zresztą sama wiesz,
ale przydatne.
— Ale tak mało? — Anat zmarszczyła brew,
przyglądając się bańce. — Na za długo ci nie wystarczy.
— Trzeba go jeszcze rozcieńczyć z wodą —
odparła Florence, nareszcie się prostując. — No, najtrudniejsza część już chyba
za mną, teraz musi tylko stygnąć.
Przeciągnęła się, wyciągając palce w
kierunku sufitu, do którego niewiele już jej brakowało. Potem obróciła się
kilka razy i potrząsnęła głową, usiłując dać swojemu kręgosłupowi przynajmniej
złudzenie, że o nim pamięta, po czym opadła na ławę obok Anat i założyła nogę
na nogę.
— Dostałaś już zaproszenie na sabat?
Anat pokiwała głową, przeszukując miskę z
suszonymi owocami w poszukiwaniu kawałków jabłek.
— W tym roku nie wykosztowali się na
złocenia. Szkoda, ciągle jeszcze gdzieś trzymam to zeszłoroczne zaproszenie –
trochę kiczowate, ze zbyt rozwlekłą czcionką, ale miało w sobie coś...
królewskiego.
Florence postarała się ukryć uśmiech. O
Anat z pewnością nie można było powiedzieć, że ma skłonności do romantyzmu, ale
gdyby już coś w niej miało być romantyczne, a przynajmniej ze skłonnościami w
tym kierunku, to znaczy generalnie rzecz biorąc wszystko, co oddalone trochę od
spraw absolutnie przyziemnych i/lub teorii magii, to byłaby to właśnie
nieprzezwyciężona słabość do monarchii i wszystkiego z nią związanego. Anat nie
liczyła, że spotka kiedyś księcia z bajki, nie przypuszczała też, by miała
kiedykolwiek zostać królową i dowiedzieć się, jak to jest, postawić stopę w
skórzanych butach na tych wypolerowanych marmurach, ale uważała, że jako
czarownica stoi w hierarchii jeśli nie wyżej, to przynajmniej na równi z tymi
wszystkimi książętami. Może nie w hierarchii społecznej. Ani w kwestiach
prawnych. Ale jeśli istniała na świecie jakaś sprawiedliwość, to wiedźmy z pewnością
dotarły w niej wysoko.
— Cóż, ja już nie mogę się doczekać,
program zapowiada się ciekawie. To znaczy, owszem, prelekcja Lady Caroline
będzie beznadziejnie nudna, ale reszta? Eliksiry na poziomie molekularnym,
trochę o teorii czasu i przestrzeni, mnóstwo warsztatów... Gildia się
przyłożyła.
— Najwyższy czas — mruknęła Anat. — O
zeszłorocznym sabacie można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był
wartościowy.
Zamyśliły się nad tym na chwilę. Gildia
Magiczna co roku organizowała sabaty czarownic i konferencje magów, a te dwie
imprezy, choć odbywały się w tym samym Pałacu Gildii, były teoretycznie
oddzielne i przeznaczone tylko dla jednej grupy docelowej. Czasami ta ostatnia
zasada ulegała drobnym modyfikacjom — kiedy program był wyjątkowo ciekawy, nieproszeni
magowie wkradali się na sabat czarownic albo odwrotnie. Gildia dbała, by
konferencje i sabaty odbywały się w odstępie przynajmniej trzech miesięcy od siebie,
by wszystko można było spokojnie przygotować, zwłaszcza sprzęt do paneli o
eliksirach, gdyż akurat w tej dziedzinie pośpiech był tragiczny w skutkach.
A jednak w zeszłym roku sabat i konferencja
wypadły w odstępie tygodnia, co znaczyło, że kiedy czarownice obradowały
jeszcze w najlepsze, pałac zaczął zapełniać się magami, a także ich dywanami,
akcesoriami, a nawet – w jednym szczególnym przypadku – wypchanym jeleniem.
Zaczęło brakować miejsca, prelekcje były wyjątkowo nudne, całe dnie padało, a
magiczna brać zaczęła wymyślać sobie rozmaite rozrywki, skutkiem których chmura
magicznego pyłu przedostała się nad pobliskie miasto, magowie pojedynkowali się
w kuchni, a posadzka w holu wejściowym zyskała gustowną, acz nieco przypadkową
siatkę pęknięć.
— Och,
jestem pewna, że w tym roku będzie inaczej — powiedziała niepewnie Florence.
Anat pokiwała głową i ugryzła następny
kawałek jabłka.
***
Coś się działo. Coś... coś... coś
okrągłego.
Paprykarz nie umiałby tego wyrazić słowami
w żadnym języku, nawet za pomocą gwizdów. Po prostu czuł jakąś, nawet nie
czyjąś, ale jakąś obecność, natrętną
i jakby czekającą za każdym rogiem.
Powoli zaczynał się bać wychodzić z domu.
Przemykał szybko przez gęstą trawę, sunąc brzuchem po ziemi, rozglądając się
uważnie i lekko paranoicznie we wszystkie strony.
Poczuł ulgę, kiedy wydostał się na otwartą
przestrzeń. Na pierwszy rzut oka nie było nikogo w pobliżu. Odsunął się od
trawy na kilkadziesiąt centymetrów, powoli napawając się uczuciem spokoju i
absolutnej samotności. Z ukontentowaniem spojrzał na las przed sobą. Na zielone
jeszcze pola po prawej. Wreszcie na pagórki, rozciągające się po lewej, na
leżące gdzieniegdzie kamienie i błękitne niebo...
A potem zamarł z przerażenia. Przez chwilę
stał tak, sparaliżowany strachem, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Po kilku
sekundach do jego mózgu przebił się jednak instynkt samozachowawczy... i
Paprykarz odwrócił się, po czym popędził z powrotem do domu i, korzystając z
telekinezy, zaryglował drzwi.
***
To był dobry dzień, uznała Florence, kiedy
wieczorem zmywała po samotnej kolacji, lawirując ostrożnie między bulgoczącymi
fiolkami z eliksirami. Doprawdy, musi się postarać o pracownię. Nie można
warzyć wszystkich eliksirów w kuchni. Zwłaszcza tych na przeczyszczenie.
Skrzywiła się natychmiast. Wątpiła, by
kiedykolwiek miała wyprzeć to doświadczenie z pamięci.
Odetchnęła głęboko, rozwiesiła ręcznik na
krześle i spojrzała za okno. Uwielbiała widok z tej strony. Pagórki i pola były
zalane delikatnym, pomarańczowo-złotym światłem, podczas gdy niebo pozostawało
w intensywnie niebieskim kolorze, tworząc przedziwny, zachwycający kontrast
między światem, który zapada w sen, a światem, który jeszcze żyje ze wszystkich
sił.
Zaraz potem Florence potrząsnęła głową,
zastanawiając się, skąd przyszło jej do głowy tak sentymentalne porównanie. Nie
miała tego w zwyczaju. Obrzuciła niebo tęsknym spojrzeniem, a potem wyszła na
zewnątrz i usiadła na pniu drzewa pod ścianą, by móc lepiej podziwiać ten
widok.
Przymknęła oczy i oparła się o deski za
sobą, a po chwili nagle zadrżała, kiedy przeszedł ją dreszcz, To było dziwne
wrażenie; jakby ktoś nagle od stóp do głów oblał ją zimną wodą. Poderwała się
na równe nogi, odruchowo oglądając się w stronę pnia, ale nic na nim nie
znalazła. Patrzyła na niego z niedowierzaniem, ale im bardziej się mu
przyglądała, tym bardziej upewniała się, że nie ma tam nic niezwykłego. W końcu
wzruszyła ramionami, roztarła ręce i wróciła do domu.
Ucieszyła się, widząc w kominku list od
Egila. Perfekcyjnie opanowali umiejętność porozumiewania się za pomocą
spalonych listów, co zaoszczędzało mnóstwo czasu i nerwów. Wiadomo było bowiem,
że każde z nich rozpala ogień w jakimś miejscu przynajmniej raz dziennie, a
nawet jeśli nie, to na pewno raz na tydzień.
Zdmuchnęła popiół z koperty i ją otworzyła.
(Na początku Egil dbał jeszcze o koperty; potem przychodziły nieziemsko brudne,
poplamione między innymi jedzeniem, a im bliżej było końca podróży, tym
rzadziej używał kopert. Czasem brakowało nawet papieru. Kiedyś dostała list na
dużym liściu).
Florence!
Nic
ciekawego się na razie nie dzieje. Jedziemy i jedziemy. Właśnie zeszliśmy z gór
i przestało być tak cholernie zimno – miałaś rację z tymi kalesonami, będę Ci
musiał odpowiednio podziękować.
Spotykamy
tych samych ludzi, co zawsze. Ze smutkiem donoszę jednak, że ostatnio przeszła
tędy jakaś niezwykła epidemia, na którą zmarło zaskakująco dużo dzieci. Mam
nadzieję, że nie przedostała się na tamtą stronę gór.
Wczoraj
Clato stoczył z kozą bitwę o swoją torbę. Nie mam pojęcia, skąd one się tu
biorą, ale jest ich strasznie dużo. I są żarłoczne. Musimy dbać nie tylko o
prowiant, ale i ubrania (dasz wiarę, dobrały się Byrannowi do bielizny!).
Prowiant powoli się kończy, ale ludzie gościnni. Do tej pory nie spotkaliśmy
nic wymagającego, parę złamanych nóg, wyrostek robaczkowy, zaniepokoiła nas
tylko jakaś źle gojąca się rana, Byrann został w tamtej wiosce na parę dni.
Jutro Clato i ja też się rozdzielamy, musimy przejść równiny.
Tęsknię
za Tobą. Spodobałoby Ci się tutaj, niektóre krajobrazy są jeszcze ładniejsze
niż w domu. Może, jeśli się podszkolę, będę Ci je umiał pokazać po powrocie.
Trzymaj
się ciepło i nie pozwól temu świstakowi spać na mojej połowie łóżka,
Egil.
List był lakoniczny jak zawsze, nie
posiadał nawet porządnego nagłówka, o zakończeniu nie wspominając, ale był tak bardzo w stylu maga, że Florence aż
się uśmiechnęła.
— Słyszysz, świstaku? Mag każe ci zwolnić
łóżko. — Podrapała Paprykarza po plecach, ale ten rzucił jej złe spojrzenie i
zajął się dopijaniem mleka z talerzyka.
Florence wsunęła list do kieszeni i zabrała
go ze sobą na górę, po drodze myśląc przez chwilę o tej dziwnej epidemii,
wspomnianej w liście. To straszne, zwłaszcza dla tamtejszych ludzi. Nie zdziwi
się, jeśli Egil będzie miał więcej pracy niż zwykle. Całe szczęście, że w
Wiosce nie działo się nic niezwykłego.
***
Anat od rana czuła, że coś wisi w
powietrzu.
Czasem po prostu zdarzają się takie dni;
człowiek wstaje za późno, tłucze kubek z poranną kawą, zauważa dziurę w
spódnicy, kiedy jest już daleko od domu... Zazwyczaj głupie rzeczy zdarzają się
aż do wieczora i nie ma żadnego sposobu, by zatrzymać ten ciąg.
Tej nocy Anat długo nie mogła zasnąć, a
potem, kiedy się jej to udało, obudził ją kot sąsiada, który znowu wpadł do
komina i jęczał przeraźliwie. Musiała wstać i go stamtąd wyciągnąć, klnąc pod
nosem, kiedy wypadł z kominka cały czarny, uwalany sadzą, i postanowił wytrzeć
się w jej spódnicę.
Zasadniczo Anat lubiła koty i, jako
czarownica, powinna mieć przynajmniej jednego na podorędziu, najlepiej czarnego
i pijącego wyłącznie tłustą śmietankę. Ale Anat miała alergię na koty i każde
spotkanie z osobnikiem tego gatunku kończyło się w najlepszym przypadku lekkim
katarem, a w najgorszym okropną wysypką, obrzękiem i paskudnym bólem głowy. Kot
sąsiadów, kiedy już był cały i zdrowy, i poza jej kominem, został bezceremonialnie
wyrzucony na zewnątrz, a Anat szybko wyszorowała ręce mydłem.
Niestety, to był dopiero początek tego
feralnego dnia.
Chwilę po tym, jak zdołała doprowadzić się
do porządku i umyć podłogę z sadzy, do chatki wbiegł mąż Amy Turnall, a jeden
rzut oka na jego twarz wystarczył, by Anat chwyciła swoją torbę i pobiegła za
nim. Amy spisała się wyśmienicie i urodziła zdrową, piekielnie głośną córkę, a
Anat dopiero po wszystkim odkryła, że przyjęła poród w koszuli nocnej, na którą
narzuciła tylko kuchenny fartuch.
Potem ze spokojem wróciła do domu, umyła
się, wyprała rzeczy, zjadła porządne śniadanie i poszła do wioski, uzupełnić
zapas ziół i zajrzeć do babci Grey.
Niestety, nie zdążyła do niej dotrzeć, bo
złapała ją Betty McGumm, przerażona z powodu choroby swojego półrocznego
dziecka. Anat ledwo powstrzymała jęknięcie, kiedy zobaczyła malca w stanie
okropnej gorączki i z dziwną wysypką, ale najgorsze było to, że absolutnie nie
potrafiła nic z tym faktem zrobić i wątpiła, by mały przeżył, nawet gdyby matka
przyszła do niej tydzień wcześniej. Jednak, jak zarzekała się Betty, gorączka
wystąpiła dosłownie z dnia na dzień, a jeszcze wczoraj mały próbował
przeraczkować przez schody.
Po tym wszystkim Anat wracała do domu
okrężną drogą.
Kiedy już dotarła do ścieżki prowadzącej do
jej chatki, stanęła jak wryta, patrząc z zaciśniętymi ustami na ciemną postać,
która właśnie przeskoczyła przez płot i uciekła w las, a przedtem
prawdopodobnie kręciła się przy domku czarownicy.
Anat nie była do tego przyzwyczajona. Jeśli
ktoś miał do niej naprawdę pilną sprawę, to... no, po prostu ją znajdował.
Jakoś tak to działało. Czasami, owszem, wpadali do chatki, a Anat w końcu
nauczyła się nie zamykać drzwi, bo sprawiało to same kłopoty i wyrwane zawiasy.
Ale nikt nie uciekał sprzed domu czarownicy
na jej widok. Po prostu nie.
Anat zmarszczyła brwi i, na wszelki wypadek
sprawdziwszy kilka zaklęć ochronnych, weszła do domku i rozejrzała się po
pomieszczeniu. Niczego nie brakowało, wszystko znajdowało się w idealnym
porządku... to znaczy, w każdym razie, w takim stanie, w jakim je pozostawiła.
Trochę się uspokoiła, a przynajmniej na
tyle, by móc odłożyć torbę i usiąść spokojnie w fotelu. Oparła brodę na
zaciśniętej pięści i zamyśliła się głęboko.
Minął kwadrans, a potem pół godziny.
Wreszcie czarownica wstała, z roztargnieniem strzepnęła źdźbła trawy ze swojej
spódnicy i podeszła do wielkiego regału, z którego wielkim wysiłkiem ściągnęła
grube, zakurzone tomiszcze. Szybko przerzuciła kilka kartek, potem,
zniecierpliwiona, otworzyła książkę na chybił trafił w połowie i stosunkowo
szybko dotarła do interesującej ją strony.
Kiwnąwszy głową, wyszła na zewnątrz i
bardzo starannie zabezpieczyła cały dom.
***
— Ale jak to: ktoś się kręcił?
Florence spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem,
wycierając ze stołu plamę po soku. A przynajmniej zdawało się, że to sok,
chociaż, doprawdy, na tym blacie było tyle śladów, wyżłobień, smug, odbarwień i
plam, że trochę soku gdziekolwiek nie mogło mu specjalnie zaszkodzić.
— Zwyczajnie. Stał przed oknem i uciekł na
mój widok. Można to chyba zaklasyfikować jako „kręcenie się”, prawda?
Florence pokiwała głową. Zabrała ze stołu
niedokończony list do Egila, położyła go na kominku i przycisnęła kałamarzem.
— I co zrobiłaś?
— Rzuciłam parę zaklęć. — Anat przeczesała
ręką włosy, patrząc gdzieś w kierunku kryjówki Paprykarza, świadomie albo i
nieświadomie unikając kontaktu wzrokowego.
— Na przykład?
— Och, nic strasznego. Zaklęcie luster na
przykład. I, oczywiście, detektor magii. Dodałam mu pamięć twarzy.
Mówiła to doskonale niewinnym tonem, z
pewną przyjemnością patrząc jednak na wyraz twarzy Florence, w tej chwili
przepełnionej podziwem i jakimś niezwykłym szacunkiem. Detektor magii składał
się z serii prostych zaklęć, a jeśli ktoś się postarał, to mógł nawet
niepożądanego magicznego osobnika ogłuszyć. Ale dodanie pamięci twarzy było
szalenie, szalenie trudne i wymagało jakiegoś nośnika, na którym ta pamięć
mogłaby być przechowana. Znając Anat, mogła to być jakaś pobliska chmura,
roślinka albo dachówka. A zaklęcie luster było bardzo, bardzo skomplikowane i
wymagało nie tylko odpowiedniego zaawansowania, ale także koncentracji. Z
jakiegoś powodu Florence nigdy nie chciała brnąć w te wszystkie
starożytno-runiczne zaklęcia, pozapisywane zawijasami na kartkach podejrzanego
pochodzenia. Wolała eliksiry, czego z kolei nie rozumiała Anat, dla której
taplanie się w roztworach przypominających kolorem i zapachem guano nietoperza
nie było żadną rozrywką.
— No, więc to właśnie chciałam ci
powiedzieć — oznajmiła Anat, przekładając koszyk do drugiej ręki. — Uprzedzaj,
kiedy będziesz chciała wpaść, albo po prostu nie zbliżaj się za bardzo do domu,
bo to zaklęcie jest trochę głupie.
Florence kiwnęła głową dwa razy.
— Nie chcesz zostać na kolacji?
Anat zawahała się tylko na krótką chwilę.
— Nie, dziękuję. Dzisiaj chyba wolę
posiedzieć w domu. Trzymaj się, Flo.
Florence zamknęła drzwi za przyjaciółką,
westchnęła, po czym, rozłożywszy na stole talerz, chleb i ser, podeszła jeszcze
do kominka i zajrzała do listu do Egila.
Drogi
Egilu!
Nie,
odpowiadając na Twoje pytanie, Paprykarz wcale nie nadgryzł Twojej bielizny.
Wiesz dobrze, że nie wspiąłby się tak wysoko na komodę. Zresztą pytałam go
dzisiaj i wszystkiemu zaprzeczył.
Zanim
powiesz coś więcej — nie, naprawdę nie sądzę, że mógłby mi skłamać. Poza tym
trzeba mu trochę wybaczyć: ostatnio przechodzi trudny okres i, chociaż nie chce
mi zdradzić szczegółów, wczoraj znalazłam go kulącego się pod łóżkiem. To
niezupełnie w stylu naszego Dzielnego Świstaka Pogromcy Robactwa i Nornic.
Sabat
zbliża się wielkimi krokami. Ciekawe, czy też dostałeś zaproszenie; te magiczne
zaklęcia tropiące są wyjątkowo uparte, ale, niestety, mają skłonność do
niedokładnego wyznaczania współrzędnych. Liczę, że w tym roku wizyta w Pałacu
będzie ciekawa, ale może odrobinę mniej rozrywkowa niż ostatnio...
Po chwili namysłu dopisała
jeszcze:
Anat
twierdzi, że ktoś kręcił się wokół jej domu. Powiedziałabym, że jest
przeczulona, ale wydawała się tak pewna i uparta, że nie chciałam jej bardziej
denerwować. Założyła masę zaklęć, nawet zaklęcie luster (tak, dokładnie to,
którego nie chciałeś mi pokazać, a którego nie mam czasu ani ochoty zgłębiać).
Ona ostatnio też przechodzi ciężki okres; epidemia, o której pisałeś kilka
tygodni temu najwyraźniej zawitała do tamtej wioski. Anat bardzo się stara coś
z tym zrobić, ale najwyraźniej nie jest w stanie. Wyjaśniłabym ci, jak ją to
frustruje, ale przecież ją znasz.
U
mnie, jak zwykle, wszystko w porządku. Mam nadzieję, że na wybrzeżu pogoda
będzie trochę lepsza i tym razem unikniesz poparzeń słonecznych.
Załączam
przepis na maść rumiankową.
Tęsknię,
Florence
***
Tamtego wieczora Anat wcale nie poszła
prosto do domu, tylko wzięła miotłę, zapakowała na nią koszyk i, balansując
ostrożnie w powietrzu, aby nie pozbyć się jego zawartości, poleciała prosto w
góry.
Wiatr smagał ją po twarzy, ale było to
orzeźwiające uczucie; może czułaby się gorzej, gdyby nie miała pewności, że za
kilkanaście minut będzie mogła wylądować i schować się w jakimś mniej więcej
ustronnym miejscu. W dole widziała lasy, pola i rzekę, która fantazyjną wstęgą
rozciągała się na całej długości doliny. Gdzieniegdzie widniały białe kropki;
owce albo kamienie.
Anat leciała dość wysoko i była zadowolona,
że jednak założyła dodatkowy sweter. Pogoda się zmieniała; z daleka nadciągał
deszcz, Anat czuła to w niegdyś skręconej kostce.
Doleciała do gór. Dokładnie rzecz biorąc,
nie było to właściwe, wysokie pasmo górskie, które oddzielało dolinę od Oudy,
zwanej częściej, z racji problemów z zapisem, Krainą z dostępem do Morza. Te
właściwe góry były wielkie, wiecznie pokryte lodem i śniegiem, zimne, pełne
przełęczy i zdradzieckich szczelin. Większości z nich jeszcze nie zbadano,
chociaż nie z braku prób – przeważnie jednak badacze nigdy z tych wypraw nie
wracali.
Przed tymi właściwymi górami rozciągało się
jeszcze jedno pasmo, o wiele ładniejsze i stanowiące zaledwie przedsmak
przygód. Były to piękne, zalesione zbocza od strony doliny, a także nagie,
zimne, skalne stoki tam, gdzie słońce nie dochodziło.
To właśnie był cel Anat.
Zmusiła miotłę do lotu między dwoma
większymi skałami, po czym niemal położyła się na trzonku, manewrując
ostrożnie, aby zmieścić się w wąskim przesmyku. Jak zawsze, poczuła ulgę, kiedy
wydostała się na bardziej otwartą przestrzeń i skręciła w lewo, ku jednej z
wyraźniejszych półek skalnych.
Na pierwszy rzut oka była to półka
całkowicie zwyczajna; dopiero kiedy pokonało się zakręt, okazywało się, że z
jakiejś dziwnej przyczyny w skale znajdują się piękne, drewniane drzwi, przed
którymi stoi gliniana misa, wypełniona dziwnie pachnącą zawartością.
Anat wylądowała na tej półce, zdjęła koszyk
z miotły i zapukała w drzwi, które, jak się okazało, były lekko uchylone.
Popchnęła je lekko, rzuciła okiem na wnętrze jaskini i weszła do środka,
zamykając za sobą bramę.
— Witaj, Anat. Miło, że wpadłaś. Odstaw
miotłę gdzieś z boku i chodź bliżej.
Anat pokiwała głową i oparła miotłę o
ścianę. Potem odwróciła się do wnętrza jaskini, do siedzącego przy dogasającym
ognisku mężczyzny, ubranego w długą szatę i spodnie z szorstkiej wełny. Patrzył
na nią spokojnym wzrokiem, opierając ręce na kolanach, tak jak mógł to robić
tylko ktoś, kto, sądząc po siwych włosach i spracowanych dłoniach, spędził w
odosobnieniu już kilkanaście lat, a wnosząc ze szram na jego twarzy, było to
odosobnienie czymś umotywowane.
— Przyniosłam zupę z kraba — powiedziała
Anat, machając koszykiem. — Twoja ulubiona.
Zaraz potem spojrzała żałośnie na resztki
ogniska i pomyślała sobie, że przecież normalni pustelnicy mieszkają w
ziemiankach, w przytulnych lepiankach z gliny i liści, ale nie, akurat jedyny
znany jej pustelnik musiał wybrać odludzie na końcu świata, gdzie jest wiecznie
zimno, bo słońce dosłownie tu nie
dochodzi.
Pustelnik – zwany zazwyczaj, dla
ułatwienia, po prostu Pustelnikiem przez duże „p” – tak naprawdę miał na imię
Edwin, a jego wiek pozostawał jedną z zagadek wszechświata. Poznali się, w
pokręconych okolicznościach, kiedy Anat była bardzo młoda, a Edwin... no, był
młodszy niż teraz.
— No proszę, zupa z kraba — powiedział,
kiwając głową. — Z jakim problemem przychodzisz do mnie tym razem?
Nie chodziło o to, że Edwin miał szósty
zmysł. Nie umiał też przepowiadać przyszłości. Z całą pewnością nie wyczytałby
jej też w potrawce z kraba. Ale znał Anat dość długo – boleśnie wręcz długo, jak czasami mawiał – i wiedział, że
przestrzega ich wspólnej umowy, która brzmiała mniej więcej „nie będę zawracać
głowy mojemu przyjacielowi/przyjaciółce* (* niepotrzebne skreślić), kiedy nie
mam jemu/jej* nic ważnego do powiedzenia, natomiast mogę zaburzyć proces
poznawania Tajemnic Wszechświata, w którym to wypadku narażam się nie tylko na
furię mojego przyjaciela/przyjaciółki, ale także na furię ciał boskich,
niebieskich, tajemnych i całego Wszechświata”.
Anat westchnęła i usiadła przy ognisku na
kawałku jakiegoś koca, pod którym zwykle Pustelnik sypiał (umęczenie
umęczeniem, jak mawiał, ale nie można nabawić się reumatyzmu przedwcześnie, bo
wtedy można by zawieść Wszechświat, kiedy ten postanowi już objawić jedną ze
swoich Tajemnic, które, jak powszechnie się podejrzewa, wymagają sprawnego
mózgu i kolan).
— Jest nieciekawie — przyznała, kiedy
Pustelnik przeczesywał zawartość jej koszyka.
— O — zdziwił się uprzejmie. — Dlaczego?
Anat zawahała się na moment, patrząc w
ścianę, ale zaraz potem uznała, że nie warto było lecieć taki kawał w tym
cholernym zimnie tylko po to, by teraz stchórzyć.
— Dziwne rzeczy zaczynają się dziać w
Wiosce. A może to tylko ja, nie wiem — wzruszyła ramionami. — Ostatnio... mam
wrażenie, że coraz więcej ludzi umiera. Coraz więcej dzieci. Ale to nie
epidemia, tylko... — znowu urwała, jakby nie mogąc dobrać słów tak, żeby
powiedzieć, co naprawdę myśli, i się przy tym nie ośmieszyć. — Miałeś czasem
wrażenie, jakby... No, jakby wszystko uciekało ci z rąk? Jakby coś nagle... bo
ja wiem, jakbyś mógł tylko stać i patrzeć?
Pustelnik przestał grzebać w koszyku, tylko
spojrzał na nią z uwagą.
— Dzisiaj ktoś kręcił się przy moim domku —
dodała Anat. — Uciekł na mój widok. Coś takiego się nie zdarza, rozumiesz. Tam,
w dole, czarownice są traktowane raczej z szacunkiem. Nikt nigdy nie włóczył
się przy mojej chatce bez mojej wiedzy, a jeśli nawet, to raczej na mnie
czekał, a nie uciekał.
Podrapała się po nosie.
— I, cóż, w zasadzie to wszystko. Strasznie
niepoważnie to zabrzmiało, jeśli się zastanowić, i właśnie dlatego nie
rozumiem, czym właściwie się przejmuję.
— Chyba wiem, czym — odparł Pustelnik i
odstawił koszyk na bok. Potem oparł łokcie na kolanach i złączył opuszki
palców. — Masz rację, Anat, coś jest nie tak z tym umieraniem. Takie mam
wrażenie. Może niezbyt często schodzę z gór, ale to odosobnienie niesamowicie
wyostrza zmysły i myślę sobie, że potrafię wyczuć problem, jeśli mam go przed
nosem.
— Naprawdę?
Pokiwał głową.
— Bożkowie coraz rzadziej siadają na
szczytach gór. Wiosna się spóźniła.
— Jeśli o to chodzi, to ten świstak był w Centrum
i...
— Wiem, wiem, to sprawka Stycznia. Ale
jakoś nie do końca wierzę, że zrobił to dla Zimy. W końcu sprawił tylko, że
była dłużej w Centrum, a krócej z nim.
Anat zamilkła i patrzyła na niego
wyczekująco.
— Widzisz, myślę, że dzieje się coś
dziwnego tam, na górze. Coś dziwniejszego niż zwykłe bójki i pijatyki.
— Co takiego?
— Och, nie mam pojęcia.
Podzieliwszy się tą niezwykłą informacją,
Pustelnik rozpakował kawałek chleba i powąchał go z błogością.
— Zamierzasz coś jeszcze powiedzieć? —
zapytała go Anat kwaśno po chwili.
— Powiedziałbym, ale nic więcej nie wiem —
odparł uprzejmie, po czym westchnął krótko. — Słuchaj, Anat, jeśli bożkowie
naprawdę knują coś między sobą, to istnieje niewielka szansa, że się tego
dowiesz. Tak to z nimi już jest. Kłócą się i myślą, że na ludziach nie robi to
kompletnie żadnego wrażenia, ale czasami zdarzasz się taka ty albo taki ja i po
prostu czujemy, że coś jest nie tak.
— Powiedział to bez śladu pychy, jakby stwierdzał coś oczywistego. — Dawno
przestałem próbować dowiedzieć się czegokolwiek.
Anat z wysiłkiem stłumiła westchnienie i
spojrzała w górę, na kamienne sklepienie.
— Nie powiem, żeby mi to specjalnie
pomogło.
— Cóż, zwykle nie oczekujesz ode mnie żadnej
rady.
— Teraz też nie, ale, chociaż przyznaję, że
dobrze było to z siebie wyrzucić, wcale nie rozwiązałam swoich problemów.
Pustelnik przekrzywił głowę, pochłonięty
chlebem, próbując najwyraźniej przekazać „cóż, przykro to słyszeć, ale nic nie
poradzę”.
Przez chwilę siedzieli w ciszy, a później
Pustelnik na chwilę jeszcze podniósł głowę.
— Coś ci powiem, Anat. Jeśli to zwykła
kłótnia, to szybko minie. A jeśli to coś naprawdę poważnego, to, wierz mi, bardzo
szybko zobaczysz tego skutki.
__________________________________________-
Życie bywa brutalne. Do wakacji zostało bardzo mało czasu i całe szczęście, chociaż nie osiągnęłam wymarzonej średniej, ale - trudno. Ta, którą mam, jest wystarczająco dobra.
Absurdu o czarownicach część druga. Muszę niestety przyznać, że zaczęłam bardzo lubić te wiedźmy - to jedna z oznak grafomanii, prawda? Cholera.
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i przepraszam za to stężenie dramy ;)
Witam serdecznie!
OdpowiedzUsuńZgłaszam się tutaj w sprawie Twojej oceny na Raju Ocen niestety, ale nie mogę znaleźć daty opublikowania ostatniego wpisu na twoim blogu i nie wiem czy blog został porzucony czy nie. Jeżeli nadal jesteś zainteresowana oceną proszę Cię abyś potwierdziła nam to komentarzem pod najnowszą notką bądź wyślij mi maila na: marna4791@gmail.com
Pozdrawiam