Jeden
Wiosna przychodziła powoli i niechętnie.
Stawiała nogę za nogą, idąc z nosem spuszczonym na kwintę i bezustannie
poprawiając tobołek na plecach.
Była spóźniona jak diabli. I mogła być
pewna, że kiedy już spotka Zimę — przerażającą, wysoką Zimę o oczach jak kulki
lodu — solidnie za to spóźnienie oberwie.
Buntowniczo kopnęła kamyk na ścieżce. To
nie jej wina — wyjątkowo. Zawsze była za wcześnie, tak żeby zrobić przyjemność
ludziom, ale Zima narzekała, więc w tym roku Styczeń przejął kontrolę nad kalendarzem
i zmylił Wiosnę.
Zawsze wiedziała, że kochał się w Zimie.
Pocieszało ją jedynie to, że ten wybryk zdecydowanie nie przypadnie jego
ukochanej do gustu.
Teraz, o półtora miesiąca za późno, Wiosna
człapała niespiesznie w stronę Meteorologicznego Centrum Operacyjnego, jej
rezydencji na najbliższe miesiące. Za nią wlokła się gęsta mgła, otulająca
rośliny i budząca zwierzęta. Falowała i chwytała Wiosnę za kostki tak, jakby
sama bała się gniewu Zimy.
— Odczep się, mgły nie zamrozi, a mnie może
— mruknęła Wiosna ponuro, kopiąc kolejny kamyk.
Niezależnie od paskudnego humoru Wiosny, w
przyrodzie jej przyjazd budził ekstazę. Łodygi wyskakiwały z ziemi jak
oszalałe. Na gałęziach drzew pojawiały się pąki. Pszczoły wyjrzały z ula, a
ptaki śpiewały radośnie.
To właśnie ten śpiew, a właściwie dźwięk
kojarzący się z rozpaczliwym wyciem tenora operowego, który odkrył w zlewie
zdechłą mysz, obudził tego ranka Florence Nougat.
Jeden rzut oka na niebo za oknem
wystarczył, by naciągnęła poduszkę na głowę i wymierzyła cios łokciem w stronę
śpiącego obok Egila.
— Kury się obudziły.
— No to idź do nich — mruknął Egil,
obracając się na drugi bok. — I przy okazji zabij to durne ptaszysko.
Po chwili głębszego zastanowienia Florence
wynurzyła się z pościeli z grobową miną i mocnym postanowieniem, że kogut
nareszcie zapłaci za wszystkie swoje przewinienia. Narzuciła na siebie
niebieski szlafrok w borsuczki i, upewniwszy się, że ma w kieszeniach różdżkę i
procę, zeszła po drewnianych schodach do kuchni, tradycyjnie uderzając po
drodze kostką o framugę.
Zaraz potem wbiegła jednak z powrotem,
zerwała z Egila kołdrę i z radosnym podekscytowaniem oznajmiła:
— Wstawaj,
wiosna przyszła!
Żeby zrozumieć przyczynę ekscytacji
Florence, zwłaszcza o tak nieludzkiej godzinie, trzeba wiedzieć, że jest ona
czarownicą.
Zima zasadniczo jest ciężką porą roku — dla
wszystkich, nie tylko dla czarownic — i w pewnym momencie staje się zwyczajnie
nieznośna. Ludzie odcięci od światła, trawy i ciepła po pewnym czasie wariują,
nie mówiąc o kończących się zimowych zapasach i zaciskaniu z wściekłości zębów,
kiedy po raz kolejny nie można obsiać pól, chociaż
najwyższy czas.
Poziom irytacji czarownic to właśnie takie
zdenerwowanie podniesione do sześcianu.
Wiedźmy są od natury bardzo mocno uzależnione;
zaczynając od wszystkich rzeczy wymienionych powyżej, poprzez moc czerpaną z
ziemi, a kończąc na składnikach eliksirów, wywarów i zaklęć. Czarownice odcięte
od przyrody stają się po pewnym czasie bezsilne: Florence już widziała dno w
kociołkach z najważniejszymi eliksirami, a trudno sobie wyobrazić, by powitała
krwawiącego człowieka słowami: „mogę opatrzyć i spróbować zaszyć, ale na leki
musi pan poczekać dwa miesiące, chyba że pełnia wypadnie wcześniej niż zwykle”.
Przybycie wiosny oznaczało ponowny dostęp
do traw, kwiatów i niektórych ziół, a także (co daleko mniej ważne, ale jak
budujące) rezygnację z wełnianych portek i butów do kolan.
Tego ranka Florence śpiewała do siebie,
przygotowując śniadanie, w związku z czym Egil wyszedł po kryjomu na zewnątrz,
a w kuchni został tylko Paprykarz i posyłał czarownicy zdegustowane spojrzenia.
Ten świstak nawet jedząc kromkę chleba
potrafił zrobić do niej taką minę, że czuła się dotknięta, ale nie dzisiaj.
— Przestań tak na mnie patrzeć, nikt nie każe
ci słuchać. Ale jeśli chcesz dostać obiad, sugerowałabym, żebyś przestał
zachowywać się, jakbym robiła coś nagannego. Zresztą odkąd to świstaki nie
lubią wiosny?
W odpowiedzi Paprykarz przewrócił oczyma,
wspiął się na tylne łapy i ściągnął z półki przy kominku coś, co wyglądało jak
pół patelni nawleczonej na rzemień. Florence spojrzała na niego i zamarła nad
garnkiem z jajkami, przestawszy się uśmiechać.
— Cholera — powiedziała w końcu. — Prawie
zapomniałam.
Paprykarz pokręcił głową, opadł na podłogę
i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zajął się dalszym jedzeniem.
Czarownica nadal na niego patrzyła, ale w jej wzroku zaczęła pojawiać się
irytacja. Kiedy Paprykarz poczuł, że jego futerko zaczyna się mierzwić, szybko
wycofał się za nogę od fotela, porwał kromkę chleba za sobą i zaszył się we
wnęce przy szafie. Doświadczenie podpowiadało mu, że wybuchy najlepiej
przeczekiwać w ukryciu.
— Jeden z niewielu poranków w roku, kiedy
budzę się szczęśliwa, a ty musisz to zepsuć — powiedziała Florence w stronę
fotela, a w jej głosie zabrzmiał oskarżycielski ton.
— Co zepsuć?
Egil wszedł do kuchni akurat na czas, by
usłyszeć końcówkę zdania. Florence machnęła ręką, więc podszedł bliżej i objął
ją od tyłu.
— Niedługo wyjeżdżasz, prawda? — zapytała,
nie przestając kroić chleba.
Egil pokiwał głową, przy okazji wbijając
brodę w jej szyję.
— Tak, na to wygląda.
— Kiedy?
— W tym tygodniu. Właśnie dostałem
wiadomość.
— Tak szybko? — zdziwiła się Florence.
Egil puścił ją i stanął obok, żeby móc
swobodniej podjadać ser z miski, nie spuszczając oczu z twarzy czarownicy.
— Clato i Byrann są w drodze już od trzech
nocy. Ustaliliśmy, że spotkamy się pod przełęczą za dziesięć dni.
Florence tymczasem kroiła ugotowane jajko
na idealne plastry.
— Flo, wiem, że przerabiamy to co roku, ale
jeśli naprawdę...
— Nie. — Spróbowała się uśmiechnąć. —
Oczywiście, że jedziesz. Musisz jechać. Ktoś musi zbawiać świat.
— Florence...
— Nie, naprawdę. Jedź. Wiem, że musisz. —
Odetchnęła głęboko. — A teraz, wolisz kanapkę z serem czy z jajkiem?
***
Egil był magiem. Spokojnym, zrównoważonym,
kochającym, ale jednak magiem. Musiał czarować
i nie wyobrażał sobie innej możliwości — nikt jeszcze nie próbował sprawdzać,
co się dzieje z magiem, który nie używa mocy, ale przypuszczano, że by
eksplodował.
Ponieważ Egil był też dobry — beznadziejnie
dobry, jak mawiali koledzy z Akademii — postanowił pomagać ludziom, chodząc od
wioski do wioski i przemierzając całe niewielkie królestwo, udzielając pomocy
magicznej, medycznej... I wszelakiej. Co oznaczało, że długo nie bywał w domu.
Florence doskonale to rozumiała, a po kilku
latach nawet do tego przywykła. Była typem człowieka, który lubi być sam ze
sobą, zresztą przecież nie było tak, że nie miała do kogoś ust otworzyć; pod
nogami zawsze kręcił się Paprykarz albo jacyś ludzie...
Tak przynajmniej mówiła swojej
przyjaciółce, Anat.
— Wędrowny mag musi wędrować — tłumaczyła
cierpliwie. — To się nazywa imperatyw narracyjny.
Anat pokiwała głową i podrapała Paprykarza
po grzbiecie, na co świstak wyciągnął tylne łapy i spojrzał na nią tak, że
niemal słyszała w swojej głowie głos: „drap mnie jeszcze”.
— A ty nigdy nie chciałaś się stąd wyrwać?
Może kiedyś byście się zamienili rolami, co?
Florence rzuciła jej spojrzenie pełne
politowania.
— Dobrze wiesz, że nie lubię podróżować
sama. A gdybym miała wędrować z nim, to nikogo nie byłoby w wiosce.
— Czyli nie odczuwasz pokusy, żeby
wyjechać? — drążyła Anat, nie spuszczając oczu z przyjaciółki. A nikt, nawet
Florence, nie wytrzymywał długo kontaktu z jej piwnymi oczyma, bo miał
wrażenie, że się w tych oczach topi, rozpuszcza i zatraca bez resz...
— Nie, nie odczuwam — westchnęła Florence.
— Oczywiście, że jego długie wyjazdy mi się nie podobają, ale ci ludzie
potrzebują jego pomocy, a mieszkańcy tych wiosek potrzebują mojej pomocy. To
całkiem prosty rachunek.
— Tak samo, jak mieszkańcy miasta
potrzebują Meredith?
Ostrzegawcze spojrzenie powinno ją
powstrzymać, ale Anat znała Florence za długo, by zwracać uwagę na takie
rzeczy.
— Meredith jest czarodziejką — powiedziała
w końcu Florence po chwili ciszy. — W dodatku jedną z tych radosnych.
To najwyraźniej musiało wystarczyć. Jedną z
tych irytujących rzeczy, które ludzie natychmiast zauważali we Florence Nougat,
było to, że zawsze czuło się, kiedy stawia kropkę na końcu ostatniego zdania.
Anat po raz kolejny się poddała, nie chcąc
nawet zaczynać. Czarownice potrafią takie rzeczy: rozstrzyganie o wyniku
pojedynku, zanim ktokolwiek jeszcze o nim pomyślał, to pestka.
— Nie mogę zrozumieć, co się stało, że tak
się nie lubicie. — Dodała tylko, nie mogąc się powstrzymać.
— Ależ my z Meredith wcale się nie nie
lubimy. To po prostu... — Florence urwała na chwilę, z widoczną trudnością
szukając odpowiedniego słowa — neutralna znajomość.
Anat spojrzała na nią z powątpiewaniem,
ale nic nie powiedziała i zajęła się krojeniem fasolki w idealne słupki.
Rozmowa z Florence wróciła do niej, jak zwykle, w trakcie powrotu do domu,
kiedy jej mózg nudził się oglądaniem po raz setny spektaklu złożonego ze
złotych i różowych promieni słońca, tańczących na niebie i padających na
zieleniejące już pola.
Naprawdę nie mogła pojąć, co się stało, że
przyjaźń między nią, Meredith a Florence tak szybko i nagle się rozpadła. W
końcu dorastały razem i w pewnym momencie wszystkie postanowiły zająć się
magią. Dla Florence i Anat, od zawsze ambitnych, „magia” oznaczała jedynie
„czarownictwo”. Meredith nigdy do końca nie potrafiła się zdecydować, ale
przystawała z nimi mimo to, dopóki pewnego dnia nie oznajmiła, że chce zostać
czarodziejką.
Najwyraźniej Florence, z jakiegoś
tajemniczego powodu, nie potrafiła tego przełknąć, co bardzo Anat dziwiło, bo
jej przyjaciółka nigdy nie przywiązywała dużej wagi do wyborów życiowych innych
ludzi. I nie miała w zwyczaju postrzegać ich wyłącznie przez pryzmat zawodu.
Prawdą było jednak to, że posady czarownicy
i czarodziejki się między sobą różniły.
Po pierwsze, czarownice miały przede
wszystkim dbać o równowagę w naturze — co jest trudne, biorąc pod uwagę, że
natura lubi się troszczyć sama o siebie, jeśli ludzie nie wchodzą jej w paradę,
a ci, niestety, nie umieją się od tego powstrzymać. Były kapłankami,
okazjonalnie sędziami oraz lekarzami. Rzadko się zdarza, żeby w zapadłych,
biednych wioskach na końcu świata przebywał doktor medycyny, natomiast zawsze
prawie na pewno jest tam czarownica.
Czarodziejki natomiast głównie ratowały
ludzi z kłopotów, kiedy do okolicy przypałętał się jakiś troll albo demon. W
ostatnich czasach zdarzało się to coraz rzadziej, więc większość z nich
poświęcała się pracom na rzecz społeczeństwa, na przykład edukacji trudnej
młodzieży. Poza tym jednak nie miały wielu obowiązków czy odpowiedzialności, a
pocieszały się tym, że przynajmniej stoją w hierarchii wyżej niż wróżki –
opiekunki dzieci i nastolatków, rozwiązujące codzienne, proste sprawy typu:
„czy dostanę jutro w nos od Bobby’ego Higgsa?” albo „czy ten jogurt na pewno
nadawał się do zjedzenia?”.
Inna sprawa, że choć iloraz inteligencji
rósł wzwyż tej magicznej drabiny, to szybowała też prędkość starzenia się i
zdecydowanie malał współczynnik atrakcyjności. Wróżki, choć nie wyprowadziłaby
wzoru na całkę nieoznaczoną, były cudowne, zwiewne i piękne. Czarownice, mimo że czytały „Kwartalnik
Fizyki Współczesnej” do poduszki, rzadko wpadały komuś w oko, zwłaszcza jeśli,
tak jak Anat, ubierały się w suknie koloru rdzy.
Ale też trzeba przyznać, że Anat miała w
nosie takie rzeczy. Uważała, że jest w swoim życiu bardzo szczęśliwa i nie
potrzebuje nikogo, kto by ją przekonał, że jest inaczej.
Ta sytuacja miała też jeden, zasadniczy
plus – nikt nie domagał się od Anat regularnego sprzątania jej chatki pod
lasem. Tknięta tą myślą czarownica spojrzała na swój domek przeciągle i z
pewnym bólem, po czym westchnęła ciężko, otworzyła okna i drzwi na oścież i spróbowała
zapanować trochę nad chaosem, który rządził w jej mieszkaniu przez ostatnie
miesiące.
Niestety, Chaos ma bardzo silny instynkt
przetrwania. Ilekroć Anat próbowała wygonić go z kąta czy zdzielić miotłą,
kiedy jego kawałek wystawał zza fotela, przeskakiwał w drugi koniec pokoju,
strącając po drodze kartki papieru i zioła z pieczołowicie ustawionych stosów.
W końcu jednak, po długiej, męczącej i nierównej walce, został wykopany za
próg, ale nie przejął się tym specjalnie – doskonale wiedział, że jeszcze tu
wróci.
***
Egil chodził po chatce i zgodnie z jakimś
tajemniczym systemem pakował do dwóch dużych toreb zioła, leki, kieszonkowe
wydania „Medycyny magicznej” i nieliczne ubrania na zmianę. Florence usiłowała
mu pomóc, ale organizacja pracy maga skłania się raczej w stronę kompletnego
chaosu, więc szybko dała za wygraną i postanowiła przyrządzić mu jakąś zupę
albo gulasz na drogę.
Przez niewielkie okna do kuchni wpadało
popołudniowe światło, pomarańczową falą zalewając podłogę i kominek. Wiatr wlatywał
się przez otwarte drzwi, przynosząc ze sobą wiosenne odgłosy i zapachy, a
jednocześnie wyganiając ze środka woń cebuli i czosnku, od których Florence
zbierało się na płacz.
W tak małej chatce mieszały się zresztą
wszystkie możliwe aromaty, a mimo to czarownica bardzo ją lubiła. Ten dom
zastała jako opuszczony, ale jeszcze nie zrujnowany, i szybko postanowiła wziąć
go w opiekę. Ponieważ sława czarownic wyprzedziła łagodny charakter Florence,
nikt z okolicznych mieszkańców nie odważył się zaprotestować.
Szybko przekonali się, że i tak nie byłoby
powodu. Czarownica odświeżyła i odmalowała dom, wypleniła chwasty na ścieżce i
wprowadziła się na stałe, a ten fakt bywał czasami wręcz nieoceniony.
Oczywiście, miała swoje dziwactwa: hodowała tego dziwnego świstaka, który przy
każdej okazji dobierał się człowiekowi do jedzenia, mieszkała z magiem i
ubierała się w suknie, które wyglądały na wiecznie poplamione trawą, ale, cóż
poradzić, wszyscy jesteśmy ludźmi, a osoba, która potrafi przyrządzić
błyskawiczne lekarstwo na ostrą biegunkę, szybko zyskuje sobie uznanie w
okolicy.
Zwłaszcza, jeśli tą okolicą była Wioska Nad
Potokiem.
Bardzo brudnym potokiem, w którym pływało
wszystko.
I który był na tyle głęboki, że przenikał
do wód gruntowych, a stamtąd do wciąż prowizorycznych studni.
Anat zaproponowała kiedyś, żeby Egil,
zamiast zajmować się skręceniami nóg na drugim końcu królestwa, spróbował
uświadomić mieszkańców Wioski w kwestii higieny i budowy studni, ale, po
pierwsze, mieszkańcy doskonale wiedzieli, jak zbudować dobrą studnię, tylko to
się zwyczajnie nie opłacało, a po drugie, Egil nie lubił słowa „drobnoustroje”.
Źle mu się kojarzyło.
Wspomniany mag zszedł tymczasem po
schodach, westchnął i przysiadł na ostatnim stopniu. Jego wzrok przykuła na
moment koszula, wisząca na oparciu fotela, więc wyciągnął po nią rękę i
sprawdził jej świeżość metodą „na węch”, testowaną przez każdego przynajmniej
raz.
Świeżość nie była zadowalająca, zwinął więc
koszulę w kłębek i odłożył na krzesło.
— Dobrze, że nie zamierzasz jej brać, bo
została potraktowana nawozem Anat i teraz zdecydowanie nadaje się już tylko na
szmaty. — Florence zamieszała w garnku i uśmiechnęła się pod nosem.
— Lubiłem ją — zauważył Egil niemrawo.
— Tak bardzo, że nosiłeś ją dwadzieścia lat
i jest na niej więcej łat niż pierwotnego materiału, wiem.
— Miała wartość sentymentalną.
— Najwyżej sentyment do przerzucania w niej
gnoju — odparła Florence, nakryła garnek pokrywką i usiadła przy nim na
schodach. — Kiedy jedziesz?
—
Jutro o świcie.
Oparła się o jego ramię i spojrzała na
niebo za oknem.
— Powinieneś się wyspać.
— Wiem.
Nie chodziło o to, że Florence była
nadopiekuńcza. Było jej do tego bardzo daleko. Ale należała do ludzi, którzy
muszą ze sobą powalczyć, by powiedzieć wprost „będę za tobą strasznie tęsknić”,
a czasem wolą coś zrobić, niż rozmawiać o uczuciach, i Egil to rozumiał.
— To gdzie jedziecie w tym roku?
— Cóż, zaczniemy od tych górskich wiosek za
przełęczą — odpowiedział, strzepując jakieś źdźbło z jej ramienia. — Potem
dolinami zejdziemy w dół, aż do morza, i wrócimy tutaj przez płaskowyż.
Florence nie była najlepsza w geografii
terenów, które leżały za górami, ale dzięki opowieściom Egila potrafiła sobie
to mniej więcej wyobrazić.
Wyobraźnia mówiła jej wyraźnie, że będzie
potrzebował dużo więcej niż tę jedną parę wełnianych kalesonów.
***
Późnym wieczorem Egil zasypał właśnie ogień
w kominku, a Florence wystawiała na parapet spodek z mlekiem i kawałkami placka
drożdżowego dla chochlików, kiedy rozległo się donośne i uporczywe pukanie do
drzwi. Stojący najbliżej Egil uchylił je, a zaraz potem odskoczył i rozmasował
bolący łokieć, w który uderzyła klamka.
Do kuchni wpadł zaś dwunastoletni Niels
Trevman z Wioski, osunął się na kolana i, gorączkowo usiłując złapać oddech,
wyrzucił z siebie potok niezrozumiałych słów. Florence zmarszczyła brwi, a Egil
nalał chłopcu do kubka trochę wody z dzbanka. Niels wypił ją jednym haustem,
otarł ślinę i, nadal mówiąc bardzo szybko, zwrócił się wprost do Florence.
— Pani Flagsbrafen kazała... mama,
dziecko... coś poszło nie tak... miałem pójść...
Florence rzuciła Egilowi szybkie
spojrzenie, wzruszyła ramionami w geście „przepraszam, ale sam rozumiesz”, po
czym chwyciła z ławy swoją torbę i płaszcz.
— Kiedy się zaczęło? — zapytała, szukając
czegoś w kieszeniach.
—
Kilka
godzin temu, ale dopiero niedawno coś się stało, więc pani Flagsbrafen kazała
po panią biec. Pójdzie pani, prawda?
—
A
jak ci się zdaje, Niels? Wstań z podłogi, proszę, i przynieś mi tę żółtą
butelkę, stoi na parapecie.
Egil podał jej różdżkę i spojrzał na nią
uważnie. Nie zawsze wzywano Florence do porodów, ale jeśli już tak się działo,
to zwykle oznaczało, że sprawa jest skomplikowana. Nie miał wątpliwości, że
zrobi wszystko, co w jej mocy i pozostawało tylko mieć nadzieję — jak zawsze —
że to wystarczy.
— Zaczekać na ciebie? — zapytał, z góry
znając odpowiedź.
— Nie, przecież musisz się wyspać — odparła
Florence, roztargniona. Schowała podaną przez Nielsa butelkę do torby,
spojrzała jeszcze raz na Egila i na moment jej nieprzytomny wzrok jakby się
wyostrzył. — Mam nadzieję, że zdążę cię pożegnać przed odjazdem.
Pocałowała go szybko, pozwoliła się objąć
na sekundę lub dwie, po czym wybiegła w noc razem ze zdenerwowanym Nielsem
Trevmanem.
Egil zamknął za nimi drzwi, westchnął,
spojrzał na stolik, wziął jeszcze jeden tom „Medycyny ogólnomagicznej” i
poszedł spać.
***
W domostwie Trevmanów było źle.
Florence poczuła, że żołądek podchodzi jej
do gardła, już w chwili, kiedy akuszerka, pani Flagsbrafen, powitała ją w
korytarzu z grobową miną i niemal niezauważalnym potrząśnięciem głową. Miała
nadzieję, że jej zaklęcia i eliksiry pomogą, ale im dłużej przebywała w pokoju
położnicy, tym bardziej tę nadzieję traciła.
Nie umiała w ogóle wyjaśnić, co się dzieje.
Czuła się, jakby forsowała niewidzialny mur, z którego co jakiś czas ktoś
wypuszcza strzały. Wedle wszystkich znaków na niebie i ziemi dziecko pani
Trevman, zdrowej i młodej kobiety, która przez całą ciążę skarżyła się, jak
mocno kopie jej rosnąca latorośl, powinno być zdrowe. A jednak jego życie uciekało
z rąk Florence tak, jak płynąca woda przez palce.
W końcu przegrała. Nie czuła nawet, kiedy
przyszła Śmierć, jak wiatr omiatając pokój i zabierając jeden żywot ze sobą, a
zwykle jej obecność przyprawiała czarownicę o zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Nie potrafiła spojrzeć na panią Trevman,
której — z czysto fizycznego punktu widzenia — nic nie dolegało.
Zamiast tego zajęła się dzieckiem tak, jak
tylko mogła, po czym zostawiła rodzinę z panią Flagsbrafen, która od lat
odnajdywała się w roli pocieszycielki, drugich skrzypiec, a czasem, jak stwierdzała
w chwilach wściekłości, „osoby, która sprząta ten cholerny bałagan”.
Florence wracała do domu przez częściowo
zalane złotym światłem pola, nad którymi unosiła się gęsta mgła. Niebo było
jasnoniebieskie, a powietrze rześkie, orzeźwiające, wciąż jeszcze chłodne i
wdzierające się pod płaszcz i spódnicę.
Kiedy czarownica dotarła do swojej chatki,
krzątał się przed nią Egil. Spojrzał na nią, kiedy weszła przez furtkę.
— Zdążyłam — powiedziała Florence, próbując
się uśmiechnąć mimo zmęczenia.
— I to idealnie — potwierdził Egil,
przyglądając się jej twarzy. — A jak...?
Nie dokończył pytania, kiedy Florence
pokręciła głową. Zamiast tego przyciągnął ją do siebie i objął.
— Szkoda, że akurat teraz muszę cię zostawić.
Nie powiedziała nic, tylko jeszcze przez
chwilę ściskała go tak mocno, jak tylko potrafiła.
— Pisz do mnie — zażądała poważnie. — Nie
codziennie, ale co jakiś czas, za to do końca podróży.
Pokiwał głową. Pocałowali się długo,
starając się zapamiętać każdy szczegół tego poranka.
A potem Egil założył na plecy swój podróżny
plecak, z którego wystawał czubek magicznego kapelusza, wziął do ręki wędrowną
laskę, pomachał swojej wiedźmie na pożegnanie i poszedł ścieżką w dół wzgórza,
do drogi.
Florence oparła się o framugę i patrzyła na
niego, dopóki nie zniknął za zakrętem. Wtedy westchnęła głośno, przejechała
ręką po twarzy i weszła do domu, zamykając za sobą drzwi.
____________________________________________________________
SŁOWO ODAUTORSKIE:
Całe opowiadanie to jeden wielki, absurdalny miks moich wszystkich dziecięcych fantazji o czarownicach, wspomagany bardzo mocno Pratchettem, którego odkryłam stosunkowo niedawno i zaczęłam kolekcjonować mądrości babci Weatherwax.
Zaczęło się tak, że wszystkie dziewczynki chciały być królewnami i księżniczkami, a ja chciałam być czarownicą. Ewentualnie, w drugiej kolejności, królową. I chociaż doskonale wiedziałam, że żadna z tych opcji się nie spełni, podobnie jak nie istnieje Święty Mikołaj, sympatia do wiedźm mi nie przeszła, a wręcz przeciwnie.
Także pod koniec marca, kiedy byłam maksymalnie sfrustrowana i zła, zaczęłam przypominać sobie to wszystko i postanowiłam stworzyć z tego taką właśnie opowieść. Będzie dużo magii, czarów, absurdów, dramatów, zwrotów akcji, a także przynajmniej częściowy happy end (bo życie jest wystarczająco złe: lubię fikcję ze szczęśliwym zakończeniem. Albo prawie szczęśliwym).
Nougat,
bo akurat jadłam bardzo dobrą czekoladę. Reszta imion głównych bohaterów zaczerpnięta ze "Słownika mitów i tradycji kultury", który wertowałam dość bezmyślnie, dopóki nie trafiłam na coś ciekawego.
Tytuł jest absurdalny całkowicie.
!Ogłaszam konkurs. Ten, kto wyłapie wszystkie nawiązania do filmów, książek i (być może) seriali, dostanie gigantyczną bombonierkę.
!Ogłaszam konkurs. Ten, kto wyłapie wszystkie nawiązania do filmów, książek i (być może) seriali, dostanie gigantyczną bombonierkę.
"Mgnienia" - jeśli ktokolwiek jest nimi zainteresowany - piszą się powoli i mozolnie, ale o nich nie zapomniałam. Po prostu ostatnio życie wycisnęło ze mnie wszystko, co się dało.
Przybywam z oceny-opowiadan i chciałam tylko powiedzieć, że właśnie biorę się za ocenę Twojego bloga, więc proszę, żebyś nie wprowadzała żadnych większych zmian, ewentualnie skonsultowała to ze mną - na pewno możemy się dogadać, a nie chcę potem niepotrzebnych sporów i problemów ^^
OdpowiedzUsuńŚciskam,
Jestem świeżo po lekturze tego rozdziału/części/czegoś co ma w tytule "Jeden", więc w ramach mojej osobistej, jednoosobowej akcji "Przeczytałeś - skomentuj, patron bloggerów ci podziękuje" postaram się sklecić coś sensownego na temat powyższego tekstu.
OdpowiedzUsuńCzuję się rozbawiona. Może nie ubawiona po pachy czy nieżywa w wyniku zakrztuszenia się własnym chichotem, ale rozbawiona. Uśmiechałam się podczas lektury, można też powiedzieć, że mój nie najgorszy w sumie humor został jeszcze poprawiony. Cały tekst wydaje się być niesamowicie pozytywny, aż chce się czytać dalej. Widzę tutaj dużą inspirację Pratchettem (właściwie wczoraj skończyłam czytać "Maskaradę", więc nianię Ogg i babcię Weatherwax pamiętam świeżo) nie tylko w kreacji, ale też stylu. Twoje opisy czynności kojarzą mi się z tym autorem, nie wiem czy dobrze, znawczynią nie jestem. Nie ma za to u ciebie tak wielkiej ilości absurdalnego wręcz czasem poczucia humoru, jednak w tej dziedzinie Pratchettowi chyba nikt nie jest w stanie podskoczyć. Pamiętam jak przy pierwszym rozdziale "Maskarady" byłam w absolutnym szoku. "To znaczy, że można pisać, nabijać się ze wszystkiego i jeszcze na tym zarabiać! Cóż za wspaniała perspektywa! Jak dorosnę, chcę być Pratchettem :D!).
O udział w konkursie się nie pokuszę, gdyż nie uważam się za osobę kompetentną (znalezione nawiązania: jedno i... yyy...), jednak z pewnością zabiorę się za lekturę pozostałych dwóch części. Pałam niezdrową sympatią do opowiadań, które mnie bawią ;)
Pozdrawiam serdecznie i życzę weny!