Pomysł na to opowiadanie powstał jakoś tak w styczniu, po przeczytaniu lektury szkolnej. W pewnej chwili ta historia zaczęła mi się wydawać wciągająca. Może zgadniecie, o jaką książkę chodzi, może nie.
Jestem z tego tekstu w sumie zadowolona. Ciągle się waham, czy dodatkowy dialog nie zaburza harmonii tekstu. Może po prostu tak długo ten temat wałkowałam, że przestałam w nim dostrzegać urok.
No, nie do końca. Jakiś urok nadal jest.
Uwielbiam pisać o bohaterach drugoplanowych, ale nie, to nie jest fanfiction.
Zapraszam.
________________________________________________________________________________________________________
- Co według ciebie miałem zrobić?
- Nie wiem. Nie jestem twoim sumieniem.
- Gdybyś chociaż krzyczała, byłoby łatwiej.
- Tylko dlaczego mam to robić? Złość na ciebie dawno mi przeszła. Chyba nawet nigdy jej nie było...
- Czyli nic dla ciebie nie znaczyłem?
- Na miłość boską, to nie tak. Ty zawsze widzisz tylko czarne lub białe. Przypomnij sobie...
Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, zrobiłaś na mnie piorunujące wrażenie. Wbiegłaś do niewielkiej kawiarni prawie bez tchu, z włosami przylepionymi do twarzy i kurtką, zsuwającą się z ramion. Podeszłaś do lady i zamówiłaś lurowatą kawę, podaną w niewielkich i niezbyt czystych szklankach, po czym rozejrzałaś się niepewnie, poprawiając torbę na ramieniu, w poszukiwaniu wolnego miejsca.
Jedno jedyne było przy moim stoliku.
Zaczęłaś się przepychać przez tłum, trzymając kubek wysoko, żeby nic się nie wylało. Zapytałaś, czy możesz się przysiąść. Zgodziłem się, oczywiście, więc z ulgą postawiłaś kawę na stole i opadłaś na krzesło, wyplątując szyję z apaszki.
Zaczęliśmy rozmawiać o błahostkach, jak dwójka nowo poznanych ludzi we wcale nie tak małym mieście.
W kawiarni było gorąco – wachlowałaś się ulotką, a na twarz wypłynął ci ładny rumieniec. Zauważyłaś otwartą gazetę – zapytałaś, czy się śpieszę.
Śledziłem cię aż do domu.
- Poza tym, tu nie chodzi tylko o mnie. Boże, gdyby sprawa była tak prosta, nawet byśmy chyba nie rozmawiali.
- Tego nie jestem taki pewien.
- Tak więc mam uwierzyć, że przyszedłeś tu przepraszać, z własnej woli?
Spotkaliśmy się potem na jakiejś niewielkiej prywatce, urządzonej przez jednego ze znajomych. Z zaskoczeniem wpadliśmy na siebie, przy okazji wylewając sok ze szklanek na swoje ubrania, po czym ty rzuciłaś się dziko z chusteczką, obiecując gorąco, że wypierzesz moją koszulę.
Oczywiście to wyśmiałem, co nie przeszkodziło mi zaproponować, że dam ci sweter, żeby nie zrobiło ci się zimno z mokrym sokiem na bluzce. A może to była sukienka.
Aż dziwnie wspominać, jak przesiedzieliśmy cały wieczór w kącie, z zapamiętaniem dyskutując o książkach, muzyce i sztuce, podczas gdy nasi koledzy wymieniali między sobą zdumione lub pełne politowania spojrzenia. W miarę upływu czasu, atmosfera robiła się coraz dziwniejsza, aż w końcu zapytałem, czy nie wolałabyś, żebyśmy się gdzieś przeszli.
Co dziwne, zgodziłaś się prawie natychmiast i opuściliśmy przyjęcie, żeby udać się na długi spacer po śniegu.
Zmokły mi też buty, nie tylko koszula.
- A co, jeśli ci powiem, że tak? Że naprawdę jestem tu z własnej woli?
- Powiedziałabym… że chcę ci wierzyć.
Kiedy zaczęliśmy ze sobą rozmawiać coraz więcej i być ze sobą coraz bliżej, głupio wpakowałaś się w wypadek samochodowy, w którym omal nie zginęłaś. Byłaś długo w śpiączce, wiesz? Lekarze prawie tracili nadzieję – a może zwyczajnie stawiali na tobie krzyżyk, nie wiem, czy mieli dużo ciepłych uczuć – ale ja zostałem. Siedziałem przy twoim łóżku, a wszyscy myśleli, że jestem twoim mężem, tak się przejmowałem. Nie wiem teraz, nie powiem ci, dlaczego to siedzenie tam było dla mnie aż tak ważne. Jasne, chciałem się upewnić, że wszystko z tobą w porządku, ale nie musiałem tam przecież spędzać popołudni, prawda?
A jednak… jednak czułem, widziałem to po spojrzeniach pielęgniarek i powadze, z jaką zwracali się do mnie lekarze, że jestem jedyną osobą, która w ogóle cię odwiedza.
To była duża odpowiedzialność.
Czasem zdawało mi się, że nie żyjesz, taka byłaś blada i krucha. Wtedy mimowolnie przesuwałem wzrok na monitor, gdzie rytm twojego serca zaznaczały dwa długie zygzaki. Oddychałem z ulgą.
I przy tym wszystkim nie sądziłem, że kiedy się obudzisz, będziesz miała pretensje właśnie do mnie, chociaż tylko ja cię odwiedzałem i tylko ja tam siedziałem. Że będziesz naskakiwać na osobę, która jako jedyna nie odchodziła od twojego łóżka, bo tak jej coś nakazywało.
Chyba wtedy po raz pierwszy zacząłem cię nienawidzić.
- Wiesz, bywało tak, że to ja chciałem wierzyć tobie.
- Nigdy nie kłamałam.
- Nie opowiadałaś kłamstw, a to jest różnica.
Kiedy wypisano cię ze szpitala, dużo ci pomagałem. Siedziałaś w domu, czasem wychodziłaś na powietrze i myślałaś, że o tym nie wiem. Przynosiłem ci więc zakupy, listy, rachunki, gazety, pracę, a ty robiłaś mi herbatę. Miałaś przy tym dość kwaśną minę – myślałem, że złamana noga wciąż cię boli, ale teraz myślę, że po prostu męczyła cię moja obecność. Nie umiałem tego dostrzec, choć brak jakiegokolwiek śladu uśmiechu powinien był mi coś powiedzieć. A może nie. Rzadko się uśmiechałaś, a jeszcze rzadziej – śmiałaś.
Nigdy jednak nie powiedziałaś złego słowa, nie stwierdziłaś, że jutro ktoś przyjdzie i raczej nie będziesz miała dla mnie czasu, że po prostu chcesz zostać trochę sama, że bardzo ci przykro, ale muszę już iść…
Znosiłaś moją paplaninę, brudne buty i kurtkę na wieszaku z zaciśniętymi zębami, a ja nadal nie wiem, dlaczego.
- Oszukiwałam cię?
- A nie? Błagam, nie udawaj znowu.
- Znowu? Naprawdę nie rozumiem…
- Ja myślę, że doskonale mnie rozumiesz.
W końcu, pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy na kanapie, a ty, już zdrowa, opowiadałaś mi o jakimś fascynującym związku chemicznym, rzuciłem coś, co cię rozbawiło. Roześmiałaś się, i to tak pięknie, że na moment zaparło mi dech. Nigdy wcześniej tego nie robiłaś.
Ale jakby się speszyłaś. Odwróciłaś wzrok, po chwili odchrząknęłaś i poważnym głosem zaczęłaś ciągnąć opowieść o chemii.
Nie chciałem, żeby to tak wyglądało. Wziąłem cię za ręce, spojrzałaś na mnie z zaskoczeniem.
Poprosiłem cię, żebyś przy mnie się nie peszyła. Usiłowałaś wyrwać dłonie, chociaż wcale ich mocno nie ściskałem.
Przechyliłem się trochę do przodu i, nie bawiąc się w półśrodki, po prostu cię pocałowałem.
Z zaskoczeniem stwierdziłem, że opowiedziałaś tym samym.
- Myślę, że dalsze ciągnięcie tej rozmowy nie ma sensu.
- Ma. Zawsze szukasz we wszystkim sensu, prawda? Nie przyszło ci kiedyś do głowy, że są rzeczy, w których po prostu…
- Nie. I nie usiłuj mi tego udowodnić. Za każdym razem, kiedy ryzykowałam i przyjmowałam coś bezkrytycznie i bezmyślnie, obracało się to przeciwko mnie.
Bywały momenty, w których cię kochałem.
Kiedy rano, po zaparzeniu kawy, patrzyłaś na mnie zamyślonym wzrokiem, jakbyś analizowała nasz związek, to wszystko, co nam się przydarzyło. Mieszkałem już z tobą, wiedziałem, gdzie trzymasz szczoteczkę do zębów, pastę do butów i papier toaletowy, a jednak… bałem się tego twojego zaciętego wyrazu twarzy, bo wtedy nie byłaś „moja”, stawałaś się kimś innym i to mnie przerażało. Zawsze byłaś czymś zdenerwowana i spięta, wymyślałem różne powody, ale czasem, chociaż na chwilę, udawało ci się o tym zapomnieć. O świecie. O problemach, ludziach. Czasem nie radziłaś sobie z życiem i płakałaś mi w koszulę, potem śmiałaś się z tego, a nawet się peszyłaś – niepotrzebnie.
W tych momentach nie istniała żadna maska, byłaś tylko ty i ja, sami, na kanapie przed prawie pustą ścianą, bo pustka i porządek cię koiły.
Wtedy, raz na jakiś czas, byłaś moja.
Tylko moja.
- Może nigdy do końca nie wierzyłaś?
- W co? Bajki o miłości – wiecznej i do końca życia? Sam wiesz, że to nie tak. Nie zawsze.
Nie lubiłem się z tobą kłócić. Oboje umieliśmy sobie dopiec, gniewać się, naskakiwać i wybuchać, ale to już nie była zabawa. Stawałaś się chłodna, zimniejsza niż zwykle, bardziej zdystansowana – jakbym zniknął z twojego życia. I nie tylko ja.
Mijaliśmy się w biegu, wysyłałaś mnie na kanapę, nie zamienialiśmy ze sobą więcej niż urywki zdań, na które odpowiadałaś zawsze ostro. Sądziłem, że tak długo chowasz urazę, że nadal jesteś na mnie wściekła. Nie zawsze to okazywałem, czasem tylko zginałem łyżeczki albo piłem melisę, ale byłem na ciebie jeszcze bardziej zły. Bez sensu.
Nie umiałaś tego zrozumieć, nie dziwię się, sam do końca nie widziałem, co robię. Czasem dostrzegałaś w tym jakąś dziwną, pokręconą logikę, zawsze za późno. Na fundamenty jednej kłótni nakładały się drugie.
Potem były noce szaleńczych pocałunków i przeprosin. Chyba tylko dlatego wtedy od ciebie nie odszedłem.
- Myślałem, że wiesz, iż jest parę rodzajów miłości bezwarunkowej.
- Jest jeden. Słownie: jeden. I jestem pewna, że się w tym rodzaju nie mieścisz.
Nie zawsze umiałem cię rozszyfrować. Szczerze – prawie nigdy. Twarz skrzętnie ukrywałaś, a przecież mnie nie obchodziła przybrana przez ciebie maska naukowca. Kiedy dowiedziałaś się o swojej ciąży, przez moment miałem okazję zobaczyć cię bez kontroli rozumu. Widziałem kolejno radość, wzruszenie, lęk, strach i szok. Patrzyłem na ciebie uważnie, ściskając za dłoń, żebyś mi się nie wyrwała, nie teraz. Zwykle analizowałem, podobnie jak ty, z kamiennym spokojem, teraz przestraszyłem się twojej reakcji, bo prawie zmiażdżyłaś mi palce. Syknąłem z bólu. Cofnęłaś dłoń, spoglądając na mnie z przestrachem. Zdziwiłem się, ale myślałem, że to hormony, potem cię uspokoiłem. Chociaż nie, chyba nie tak. Na nowo pogrążyłaś się w stresie i zmartwieniach, chyba dlatego wydało mi się, że wszystko jest w porządku i wyglądasz normalnie.
Myślę, że wtedy narodziła się nowa maska, od tej pory często ci towarzysząca. Nazwałem ją Kłębkiem Nerwów.
- Nie myślałem o sobie.
- I dobrze, bo nawet nie masz do tego prawa.
- To dlaczego ze mną rozmawiasz?
Zaraz po urodzeniu małej nabrałem nadziei, że teraz nareszcie będzie dobrze. Pochylałaś się nad cudownie małym ciałkiem naszej córki, uśmiechałaś się lekko, tuląc ją do siebie. Robiłaś to, co wszystkie inne matki, widziałem po spojrzeniu pielęgniarek. Nareszcie jakaś odskocznia. Mieściliśmy się w skali normalności.
Zabawne, ale dopiero wtedy zacząłem myśleć o „nas”. Przy okazji obserwowania ciebie, w zadziwiający sposób analizowałem też siebie.
Byliśmy tacy podobni…
Wiedziałem dobrze, że nawaliłem. Że też krzyczałem, denerwowałem się, wybuchałem, odsuwałem się i udawałem kompletnie niezainteresowanego. Że uciekałem – ale nie jak ty, do swojego świata, tylko do kieliszka.
A mimo to, wiedząc, że nie jestem święty, całą winę i złość zwalałem zawsze na ciebie. Zastanawiałem się, jak to było możliwe, że z tej kobiety, w której się zakochałem, stałaś się widmem siebie.
Tak o tobie myślałem, chociaż miałem, przyznaję, pewne wątpliwości, kiedy patrzyłam na ciebie-matkę. Tak inną, tak szczęśliwą, tulącą do siebie małe, czarnookie stworzonko.
- Nie wiem. Myślałam, że zapytasz o naszą córkę…
- Z nią już rozmawiałem. Wcześniej. Bardzo długo.
- Ciekawe, co ci powiedziała.
- Dużo rzeczy. Samą prawdę.
Po początkowym okresie zadowolenia wszystko zaczęło się psuć. Coraz rzadziej byłem w domu – ty chodziłaś bez przerwy spięta. Mała bała się wszystkiego i wszystkich – nie umiałaś jej zapewnić tej odrobinki matczynej miłości i poczucia, że kiedy przyjdzie do ciebie w nocy, ty ją przytulisz i pocieszysz.
Wyżywałaś się na niej, na mnie… O ile ona nie wiedziała, że powinna się bronić i po prostu płakała w poduszkę, ja odpowiadałem ci krzykiem. Bardzo długo.
Czasem aż bałem się twojego stalowego spojrzenia, zaciśniętych ust, bladej twarzy, z której znikał cały kolor. Bywałaś tak zła, że niemal nie oddychałaś i ciężko osuwałaś się na krzesło.
Nie ruszało mnie to. Byłem świnią.
Już nie było przeprosin, szalonych nocy.
Zdecydowałem – postanowiłem zakończyć to wszystko.
Naprawdę nie wiedziałem, że z chwilą, kiedy zamknąłem drzwi, ty padłaś zemdlona na ziemię.
- Nie miej do niej żalu. Prawie cię nie znała. Z dzieciństwa, te wspomnienia zdążyły się zatrzeć.
- Wiem. Nie byłem na nią zły. Pomogła mi zrozumieć… wiele spraw.
Milczenie.
- Więc jak teraz będzie? Liczyłeś, że po prostu przyjdziesz, popchnięty przez córkę, po ponad piętnastu latach, a ja… a my…
Przez piętnaście lat wiele rzeczy zdążyło się zmienić. W twoich czarnych włosach widzę siwe pasemka, a wokół brązowych oczu porobiły ci się zmarszczki. Nadal jednak jesteś piękna, przyciągasz.
Musiałaś wiele przejść.
Ana dużo mi o tobie opowiedziała. Wyjaśniła, dlaczego byłaś taka sztywna. Dlaczego tak wszystkich odtrącałaś.
Ona naprawdę cię kocha. Nie wiem zresztą, jak mogłoby być inaczej.
Przez twoją chorobę i długie leczenie bardzo się do siebie zbliżyłyście, prawda? To widać.
Przyszedłem ci tylko powiedzieć, że rozumiem. A może chcę, żeby tak było. Że przepraszam i żałuję.
Zwłaszcza to ostatnie.
Ale ty milczysz, kiedy mówię ci to wszystko. Patrzysz na mnie uważnie, śledzisz ruch moich oczu i ust – nie przerywasz. Układasz to sobie w głowie.
Nawet nie śmiem prosić, żebyś pozwoliła mi wrócić. Nie chcę burzyć tego, co zdążyłaś zbudować wokół siebie, na stabilnych podstawach.
Ale przyznaję… jestem ciekaw, czy istnieje nikła nadzieja, że w tym uporządkowanym murze jest mała luka, szpara, w którą mogę się wcisnąć.
- Myślisz, że mamy jakąkolwiek szansę?
- Nie wiem. Może. Nie chcę od razu wpakować się w to z butami.
- A gdyby…
- Ale myślę… że gdybyś chciał kiedyś przyjść choćby na herbatę… nie będę przeciwna.
~styczeń/październik 2010
Jestem z tego tekstu w sumie zadowolona. Ciągle się waham, czy dodatkowy dialog nie zaburza harmonii tekstu. Może po prostu tak długo ten temat wałkowałam, że przestałam w nim dostrzegać urok.
No, nie do końca. Jakiś urok nadal jest.
Uwielbiam pisać o bohaterach drugoplanowych, ale nie, to nie jest fanfiction.
Zapraszam.
________________________________________________________________________________________________________
MASKARADA
- Co według ciebie miałem zrobić?
- Nie wiem. Nie jestem twoim sumieniem.
- Gdybyś chociaż krzyczała, byłoby łatwiej.
- Tylko dlaczego mam to robić? Złość na ciebie dawno mi przeszła. Chyba nawet nigdy jej nie było...
- Czyli nic dla ciebie nie znaczyłem?
- Na miłość boską, to nie tak. Ty zawsze widzisz tylko czarne lub białe. Przypomnij sobie...
1.
Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, zrobiłaś na mnie piorunujące wrażenie. Wbiegłaś do niewielkiej kawiarni prawie bez tchu, z włosami przylepionymi do twarzy i kurtką, zsuwającą się z ramion. Podeszłaś do lady i zamówiłaś lurowatą kawę, podaną w niewielkich i niezbyt czystych szklankach, po czym rozejrzałaś się niepewnie, poprawiając torbę na ramieniu, w poszukiwaniu wolnego miejsca.
Jedno jedyne było przy moim stoliku.
Zaczęłaś się przepychać przez tłum, trzymając kubek wysoko, żeby nic się nie wylało. Zapytałaś, czy możesz się przysiąść. Zgodziłem się, oczywiście, więc z ulgą postawiłaś kawę na stole i opadłaś na krzesło, wyplątując szyję z apaszki.
Zaczęliśmy rozmawiać o błahostkach, jak dwójka nowo poznanych ludzi we wcale nie tak małym mieście.
W kawiarni było gorąco – wachlowałaś się ulotką, a na twarz wypłynął ci ładny rumieniec. Zauważyłaś otwartą gazetę – zapytałaś, czy się śpieszę.
Śledziłem cię aż do domu.
- Poza tym, tu nie chodzi tylko o mnie. Boże, gdyby sprawa była tak prosta, nawet byśmy chyba nie rozmawiali.
- Tego nie jestem taki pewien.
- Tak więc mam uwierzyć, że przyszedłeś tu przepraszać, z własnej woli?
2.
Spotkaliśmy się potem na jakiejś niewielkiej prywatce, urządzonej przez jednego ze znajomych. Z zaskoczeniem wpadliśmy na siebie, przy okazji wylewając sok ze szklanek na swoje ubrania, po czym ty rzuciłaś się dziko z chusteczką, obiecując gorąco, że wypierzesz moją koszulę.
Oczywiście to wyśmiałem, co nie przeszkodziło mi zaproponować, że dam ci sweter, żeby nie zrobiło ci się zimno z mokrym sokiem na bluzce. A może to była sukienka.
Aż dziwnie wspominać, jak przesiedzieliśmy cały wieczór w kącie, z zapamiętaniem dyskutując o książkach, muzyce i sztuce, podczas gdy nasi koledzy wymieniali między sobą zdumione lub pełne politowania spojrzenia. W miarę upływu czasu, atmosfera robiła się coraz dziwniejsza, aż w końcu zapytałem, czy nie wolałabyś, żebyśmy się gdzieś przeszli.
Co dziwne, zgodziłaś się prawie natychmiast i opuściliśmy przyjęcie, żeby udać się na długi spacer po śniegu.
Zmokły mi też buty, nie tylko koszula.
- A co, jeśli ci powiem, że tak? Że naprawdę jestem tu z własnej woli?
- Powiedziałabym… że chcę ci wierzyć.
3.
Kiedy zaczęliśmy ze sobą rozmawiać coraz więcej i być ze sobą coraz bliżej, głupio wpakowałaś się w wypadek samochodowy, w którym omal nie zginęłaś. Byłaś długo w śpiączce, wiesz? Lekarze prawie tracili nadzieję – a może zwyczajnie stawiali na tobie krzyżyk, nie wiem, czy mieli dużo ciepłych uczuć – ale ja zostałem. Siedziałem przy twoim łóżku, a wszyscy myśleli, że jestem twoim mężem, tak się przejmowałem. Nie wiem teraz, nie powiem ci, dlaczego to siedzenie tam było dla mnie aż tak ważne. Jasne, chciałem się upewnić, że wszystko z tobą w porządku, ale nie musiałem tam przecież spędzać popołudni, prawda?
A jednak… jednak czułem, widziałem to po spojrzeniach pielęgniarek i powadze, z jaką zwracali się do mnie lekarze, że jestem jedyną osobą, która w ogóle cię odwiedza.
To była duża odpowiedzialność.
Czasem zdawało mi się, że nie żyjesz, taka byłaś blada i krucha. Wtedy mimowolnie przesuwałem wzrok na monitor, gdzie rytm twojego serca zaznaczały dwa długie zygzaki. Oddychałem z ulgą.
I przy tym wszystkim nie sądziłem, że kiedy się obudzisz, będziesz miała pretensje właśnie do mnie, chociaż tylko ja cię odwiedzałem i tylko ja tam siedziałem. Że będziesz naskakiwać na osobę, która jako jedyna nie odchodziła od twojego łóżka, bo tak jej coś nakazywało.
Chyba wtedy po raz pierwszy zacząłem cię nienawidzić.
- Wiesz, bywało tak, że to ja chciałem wierzyć tobie.
- Nigdy nie kłamałam.
- Nie opowiadałaś kłamstw, a to jest różnica.
4.
Kiedy wypisano cię ze szpitala, dużo ci pomagałem. Siedziałaś w domu, czasem wychodziłaś na powietrze i myślałaś, że o tym nie wiem. Przynosiłem ci więc zakupy, listy, rachunki, gazety, pracę, a ty robiłaś mi herbatę. Miałaś przy tym dość kwaśną minę – myślałem, że złamana noga wciąż cię boli, ale teraz myślę, że po prostu męczyła cię moja obecność. Nie umiałem tego dostrzec, choć brak jakiegokolwiek śladu uśmiechu powinien był mi coś powiedzieć. A może nie. Rzadko się uśmiechałaś, a jeszcze rzadziej – śmiałaś.
Nigdy jednak nie powiedziałaś złego słowa, nie stwierdziłaś, że jutro ktoś przyjdzie i raczej nie będziesz miała dla mnie czasu, że po prostu chcesz zostać trochę sama, że bardzo ci przykro, ale muszę już iść…
Znosiłaś moją paplaninę, brudne buty i kurtkę na wieszaku z zaciśniętymi zębami, a ja nadal nie wiem, dlaczego.
- Oszukiwałam cię?
- A nie? Błagam, nie udawaj znowu.
- Znowu? Naprawdę nie rozumiem…
- Ja myślę, że doskonale mnie rozumiesz.
5.
W końcu, pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy na kanapie, a ty, już zdrowa, opowiadałaś mi o jakimś fascynującym związku chemicznym, rzuciłem coś, co cię rozbawiło. Roześmiałaś się, i to tak pięknie, że na moment zaparło mi dech. Nigdy wcześniej tego nie robiłaś.
Ale jakby się speszyłaś. Odwróciłaś wzrok, po chwili odchrząknęłaś i poważnym głosem zaczęłaś ciągnąć opowieść o chemii.
Nie chciałem, żeby to tak wyglądało. Wziąłem cię za ręce, spojrzałaś na mnie z zaskoczeniem.
Poprosiłem cię, żebyś przy mnie się nie peszyła. Usiłowałaś wyrwać dłonie, chociaż wcale ich mocno nie ściskałem.
Przechyliłem się trochę do przodu i, nie bawiąc się w półśrodki, po prostu cię pocałowałem.
Z zaskoczeniem stwierdziłem, że opowiedziałaś tym samym.
- Myślę, że dalsze ciągnięcie tej rozmowy nie ma sensu.
- Ma. Zawsze szukasz we wszystkim sensu, prawda? Nie przyszło ci kiedyś do głowy, że są rzeczy, w których po prostu…
- Nie. I nie usiłuj mi tego udowodnić. Za każdym razem, kiedy ryzykowałam i przyjmowałam coś bezkrytycznie i bezmyślnie, obracało się to przeciwko mnie.
6.
Bywały momenty, w których cię kochałem.
Kiedy rano, po zaparzeniu kawy, patrzyłaś na mnie zamyślonym wzrokiem, jakbyś analizowała nasz związek, to wszystko, co nam się przydarzyło. Mieszkałem już z tobą, wiedziałem, gdzie trzymasz szczoteczkę do zębów, pastę do butów i papier toaletowy, a jednak… bałem się tego twojego zaciętego wyrazu twarzy, bo wtedy nie byłaś „moja”, stawałaś się kimś innym i to mnie przerażało. Zawsze byłaś czymś zdenerwowana i spięta, wymyślałem różne powody, ale czasem, chociaż na chwilę, udawało ci się o tym zapomnieć. O świecie. O problemach, ludziach. Czasem nie radziłaś sobie z życiem i płakałaś mi w koszulę, potem śmiałaś się z tego, a nawet się peszyłaś – niepotrzebnie.
W tych momentach nie istniała żadna maska, byłaś tylko ty i ja, sami, na kanapie przed prawie pustą ścianą, bo pustka i porządek cię koiły.
Wtedy, raz na jakiś czas, byłaś moja.
Tylko moja.
- Może nigdy do końca nie wierzyłaś?
- W co? Bajki o miłości – wiecznej i do końca życia? Sam wiesz, że to nie tak. Nie zawsze.
7.
Nie lubiłem się z tobą kłócić. Oboje umieliśmy sobie dopiec, gniewać się, naskakiwać i wybuchać, ale to już nie była zabawa. Stawałaś się chłodna, zimniejsza niż zwykle, bardziej zdystansowana – jakbym zniknął z twojego życia. I nie tylko ja.
Mijaliśmy się w biegu, wysyłałaś mnie na kanapę, nie zamienialiśmy ze sobą więcej niż urywki zdań, na które odpowiadałaś zawsze ostro. Sądziłem, że tak długo chowasz urazę, że nadal jesteś na mnie wściekła. Nie zawsze to okazywałem, czasem tylko zginałem łyżeczki albo piłem melisę, ale byłem na ciebie jeszcze bardziej zły. Bez sensu.
Nie umiałaś tego zrozumieć, nie dziwię się, sam do końca nie widziałem, co robię. Czasem dostrzegałaś w tym jakąś dziwną, pokręconą logikę, zawsze za późno. Na fundamenty jednej kłótni nakładały się drugie.
Potem były noce szaleńczych pocałunków i przeprosin. Chyba tylko dlatego wtedy od ciebie nie odszedłem.
- Myślałem, że wiesz, iż jest parę rodzajów miłości bezwarunkowej.
- Jest jeden. Słownie: jeden. I jestem pewna, że się w tym rodzaju nie mieścisz.
8.
Nie zawsze umiałem cię rozszyfrować. Szczerze – prawie nigdy. Twarz skrzętnie ukrywałaś, a przecież mnie nie obchodziła przybrana przez ciebie maska naukowca. Kiedy dowiedziałaś się o swojej ciąży, przez moment miałem okazję zobaczyć cię bez kontroli rozumu. Widziałem kolejno radość, wzruszenie, lęk, strach i szok. Patrzyłem na ciebie uważnie, ściskając za dłoń, żebyś mi się nie wyrwała, nie teraz. Zwykle analizowałem, podobnie jak ty, z kamiennym spokojem, teraz przestraszyłem się twojej reakcji, bo prawie zmiażdżyłaś mi palce. Syknąłem z bólu. Cofnęłaś dłoń, spoglądając na mnie z przestrachem. Zdziwiłem się, ale myślałem, że to hormony, potem cię uspokoiłem. Chociaż nie, chyba nie tak. Na nowo pogrążyłaś się w stresie i zmartwieniach, chyba dlatego wydało mi się, że wszystko jest w porządku i wyglądasz normalnie.
Myślę, że wtedy narodziła się nowa maska, od tej pory często ci towarzysząca. Nazwałem ją Kłębkiem Nerwów.
- Nie myślałem o sobie.
- I dobrze, bo nawet nie masz do tego prawa.
- To dlaczego ze mną rozmawiasz?
9.
Zaraz po urodzeniu małej nabrałem nadziei, że teraz nareszcie będzie dobrze. Pochylałaś się nad cudownie małym ciałkiem naszej córki, uśmiechałaś się lekko, tuląc ją do siebie. Robiłaś to, co wszystkie inne matki, widziałem po spojrzeniu pielęgniarek. Nareszcie jakaś odskocznia. Mieściliśmy się w skali normalności.
Zabawne, ale dopiero wtedy zacząłem myśleć o „nas”. Przy okazji obserwowania ciebie, w zadziwiający sposób analizowałem też siebie.
Byliśmy tacy podobni…
Wiedziałem dobrze, że nawaliłem. Że też krzyczałem, denerwowałem się, wybuchałem, odsuwałem się i udawałem kompletnie niezainteresowanego. Że uciekałem – ale nie jak ty, do swojego świata, tylko do kieliszka.
A mimo to, wiedząc, że nie jestem święty, całą winę i złość zwalałem zawsze na ciebie. Zastanawiałem się, jak to było możliwe, że z tej kobiety, w której się zakochałem, stałaś się widmem siebie.
Tak o tobie myślałem, chociaż miałem, przyznaję, pewne wątpliwości, kiedy patrzyłam na ciebie-matkę. Tak inną, tak szczęśliwą, tulącą do siebie małe, czarnookie stworzonko.
- Nie wiem. Myślałam, że zapytasz o naszą córkę…
- Z nią już rozmawiałem. Wcześniej. Bardzo długo.
- Ciekawe, co ci powiedziała.
- Dużo rzeczy. Samą prawdę.
10.
Po początkowym okresie zadowolenia wszystko zaczęło się psuć. Coraz rzadziej byłem w domu – ty chodziłaś bez przerwy spięta. Mała bała się wszystkiego i wszystkich – nie umiałaś jej zapewnić tej odrobinki matczynej miłości i poczucia, że kiedy przyjdzie do ciebie w nocy, ty ją przytulisz i pocieszysz.
Wyżywałaś się na niej, na mnie… O ile ona nie wiedziała, że powinna się bronić i po prostu płakała w poduszkę, ja odpowiadałem ci krzykiem. Bardzo długo.
Czasem aż bałem się twojego stalowego spojrzenia, zaciśniętych ust, bladej twarzy, z której znikał cały kolor. Bywałaś tak zła, że niemal nie oddychałaś i ciężko osuwałaś się na krzesło.
Nie ruszało mnie to. Byłem świnią.
Już nie było przeprosin, szalonych nocy.
Zdecydowałem – postanowiłem zakończyć to wszystko.
Naprawdę nie wiedziałem, że z chwilą, kiedy zamknąłem drzwi, ty padłaś zemdlona na ziemię.
- Nie miej do niej żalu. Prawie cię nie znała. Z dzieciństwa, te wspomnienia zdążyły się zatrzeć.
- Wiem. Nie byłem na nią zły. Pomogła mi zrozumieć… wiele spraw.
Milczenie.
- Więc jak teraz będzie? Liczyłeś, że po prostu przyjdziesz, popchnięty przez córkę, po ponad piętnastu latach, a ja… a my…
11.
Przez piętnaście lat wiele rzeczy zdążyło się zmienić. W twoich czarnych włosach widzę siwe pasemka, a wokół brązowych oczu porobiły ci się zmarszczki. Nadal jednak jesteś piękna, przyciągasz.
Musiałaś wiele przejść.
Ana dużo mi o tobie opowiedziała. Wyjaśniła, dlaczego byłaś taka sztywna. Dlaczego tak wszystkich odtrącałaś.
Ona naprawdę cię kocha. Nie wiem zresztą, jak mogłoby być inaczej.
Przez twoją chorobę i długie leczenie bardzo się do siebie zbliżyłyście, prawda? To widać.
Przyszedłem ci tylko powiedzieć, że rozumiem. A może chcę, żeby tak było. Że przepraszam i żałuję.
Zwłaszcza to ostatnie.
Ale ty milczysz, kiedy mówię ci to wszystko. Patrzysz na mnie uważnie, śledzisz ruch moich oczu i ust – nie przerywasz. Układasz to sobie w głowie.
Nawet nie śmiem prosić, żebyś pozwoliła mi wrócić. Nie chcę burzyć tego, co zdążyłaś zbudować wokół siebie, na stabilnych podstawach.
Ale przyznaję… jestem ciekaw, czy istnieje nikła nadzieja, że w tym uporządkowanym murze jest mała luka, szpara, w którą mogę się wcisnąć.
- Myślisz, że mamy jakąkolwiek szansę?
- Nie wiem. Może. Nie chcę od razu wpakować się w to z butami.
- A gdyby…
- Ale myślę… że gdybyś chciał kiedyś przyjść choćby na herbatę… nie będę przeciwna.
~styczeń/październik 2010
I dlaczego nie ma komentarzy? Co do tego, co napisałaś w odpowiedzi do mojego komentarza pod innym tekstem - z całą pewnością zostanę na dłużej. Tekst jest piękny. A przed oczami widzę, jak z każdą kolejną sceną, ludzie prowadzący rozmowę się starzeją. Na początku są piękni, młodzi. Na koniec są dojrzali, może nawet podchodzą już pod wiek osób starszych. Widzę ich córkę, pewnie koło dwudziestu lat, piękna, młoda,jak matka. A w okół nich, prowadzących ten dialog, podczas którego po części odkupują swoje winy, jest wokół nich coś tak eklektycznie delikatnego, że sama nie pojmuję, jakim cudem, mój mózg tworzy takie cuda jedynie na podstawie tekstu, który czytam.
OdpowiedzUsuńNie piszesz. Igrasz z umysłem i emocjami czytelnika, jakbyś się tylko tym zajmowała.
Nie zaproszę do siebie, choć po cichu liczę, że może ty również, kiedyś przypadkiem tam wpadniesz. Powiem za to, że ludzie tacy jak ty stają się nieodwołaną inspiracją i tylko dlatego miarkuję sobie twoje opowiadania, bo w innych okolicznościach rzuciłabym się do czytania ich wszystkich na raz, tak jak wygłodniałe zwierze na pożywienie.
Devriat [butterfly-circus.blogspot.com]