OSTRZEGAM LOJALNIE: Czytadło jest prawdziwym czytadłem. Bardziej w stylu kiepskiego romansu, zero researchu, ale inaczej koncepcja leży. Początkowo zresztą wszystko miało być osadzone w fikcyjnej osadzie i fikcyjnych czasach: potem uznałam, że to totalnie bez sensu.
Kiedyś wszystko wezmę i poprawię. Ostatnio brakuje mi sił.
____________________________
Kasztany i pomarańcze.
____________________________________
Mogłabym w tym miejscu napisać wiele rzeczy. Że nie jestem z tego zadowolona - i byłaby to prawda. Że końcówka jest za słodka - i to też byłaby prawda. Ale czymże jest życie bez odrobiny naiwnych, lukrowanych marzeń o wręcz nieprawdopodobnym szczęściu i wiary w przesłanie, że nawet spieprzenie najlepszej rzeczy w życiu może się odwrócić?
Pisane pod poważnym wpływem "Z Lark Rise do Candleford". I nie, nie uważam, że to dobry tekst. Ale bardzo przyjemnie się go pisało, a to w końcu jest moja szuflada.
Z dedykacją i wyrazami podziękowania dla wszystkich, którzy przeczytali.
Leaf Hill, jako jedyna osada w promieniu stu dwudziestu mil, z dumą mogło się poszczycić nazwą miasta. Zasługiwało na to miano przede wszystkim dlatego, że posiadało pocztę i telegraf. O ile ten drugi wynalazek wzbudzał w ludziach przestrach z powodu wiadomości, jakie za jego pomocą często otrzymywali, o tyle poczta cieszyła się niezwykłym uznaniem.
Biuro prowadziła Joann Ravenwood, trzydziestopięcioletnia panna, co podkreślali złośliwi, było ich jednak niewielu. Joann swoją inteligencją, spokojem i niebywałą cierpliwością ujmowała niemal wszystkich. Jej uroda mogła być co prawda przedmiotem dyskusji – nie każdego zachwycało niezwykłe połączenie dużych oczu, rudobrązowych brwi i włosów, dość szorstkiej cery i pełnych ust.
Nie była brzydka, ale nigdy nie związała się z żadnym mężczyzną i dbała, by utrzymać ten stan rzeczy. Młodszym od niej nigdy nie okazywała nic ponad uprzejmość, a starsi mogli liczyć jedynie na przyjaźń. Krążyły plotki, że w dawnych latach miała płomienny romans z wyżej od niej postawionym i to z tego powodu przeniosła się do Leaf Hill. Nikt jednak nie mógł tych plotek potwierdzić, a niektórym wydały się niemożliwe tylko z tego powodu, że nie wyobrażali sobie czasów, w których Joann mogłaby nie mieszkać w tym mieście i nie dodawać otuchy jednym uśmiechem.
Życie w Leaf Hill toczyło się spokojnie – niezliczone upalne dni, kiedy miasto zdawało się roztapiać, przerywane jedynie ślubami, pogrzebami i rzadkimi przejazdami ważnych gości. Joann Ravenwood zaczynała każdy dzień tak samo – w swoim białym mieszkaniu nad pocztą wstawała wcześnie, parzyła herbatę i wychodziła do piekarni po chleb. Kiedy wracała, herbata zwykle zdążyła się przestudzić i Joann wypijała ją, przyrządzając śniadanie. Potem schodziła na dół, odbierała dostawę listów i zaczynała pracę.
Lubiła pocztę; codziennie widywała się z ludźmi i większość z nich była sympatyczna. Pani MacClifford, na przykład, okazała się świetną towarzyszką do zjadliwych rozmów o mężczyznach, chociaż sama żyła w dobranym małżeństwie.
- Tchórze, kochana. Mężczyźni to tchórze, ale duma nie pozwala im tego okazać.
Joann roześmiała się lekko, czując, jak przy każdym głębszym wdechu haftki gorsetu wbijają jej się w skórę. Podała pani MacClifford kawałek upieczonego wczoraj placka.
- Myśli pani, że oni mogą być zbyt dumni również na to, by okazać komuś swoje uczucie? – zapytała półżartem.
Pani MacClifford oderwała się od jabłecznika i spojrzała na nią przenikliwie.
- Myślę, że to możliwie – odparła powoli, a zaraz potem powróciła do jedzenia, jakby nic się nie stało. – Pyszne to ciasto, kochanie. Tym razem przeszłaś samą siebie.
Joann uśmiechnęła się słabo.
- Ostatnio nie sypiam dobrze i muszę sobie coś znaleźć do roboty, żeby nie zwariować.
Pani MacClifford poklepała ją z troską po ramieniu.
- Spróbuj syropu z melasy. Albo przyjdź do mnie, mam parę lekarstw na bezsenność.
- Nie trzeba – broniła się Joann. – Nie chcę się truć: pewnie zbliża się pełnia, zaraz przejdzie. A może pogoda się zmienia.
Położyła dłonie na biodrach, usiłując udać dziarską kobietę. Pani MacClifford pokiwała głową.
- Jeśli pogoda się zmienia, to niezbyt dobrze dla plonów. Powiem mężowi, że się martwisz, on zawsze mówi, że twoje przeczucia się sprawdzają.
Mrugnęła do niej, na co Joann roześmiała się niepewnie i upiła łyk wody. Pani MacClifford uznała, że musi się zbierać, zebrała swoją korespondencję z lady i wyszła. Joann usiadła za biurkiem i pogrążyła się w wypełnianiu papierów, których ostatnio dużo przybyło. Co jakiś czas sięgała po kubek z wodą, wpisując ciągi znaków w rubryki. Tak wciągnęła się w to zadanie, że niemal straciła łączność z otaczającym ją światem. Nie usłyszała, że ktoś wszedł do pokoju, a potem przeszedł parę kroków w jej stronę po skrzypiącej podłodze. Dopiero kiedy kaszlnął jej nad uchem, podskoczyła i podniosła wzrok.
Zobaczenie Philipa Montgomery’ego po piętnastu latach rozłąki było szokiem, jakiego się nie spodziewała. Zanim zdążyła zebrać myśli, wypaliła:
- Co ty tu robisz?
Philip nie obraził się na to powitanie.
- Liczyłem, że będziesz trochę milsza – stwierdził kwaśno.
- To nie licz.
Joann podniosła się i wyszła zza biurka. Zanim jednak zdążyła uczynić parę kroków w kierunku dzbanka z wodą, zachwiała się niebezpiecznie i Philip musiał ją podtrzymać. Nie miała dość siły, by się mu wyrwać. Podprowadził ją do krzesła i żarty przestały się go trzymać.
- Wszystko w porządku?
- Nie twoja sprawa – warknęła Joann. – Co ty tu w ogóle robisz?
Philip odsunął się od niej i spojrzał przed siebie, jakby się wahał. Joann wyczuła, że to będzie długa historia i choć nie miała specjalnej ochoty jej wysłuchać, nie chciała również, żeby w trakcie tej opowieści ludzie wchodzili do jej domu jak do własnego.
- Odwróć tabliczkę i zasłoń żaluzję – powiedziała delikatniej, wskazując brodą na drzwi. Philip zmienił napis na drzwiach z „otwarte” na „zamknięte” i oparł się o ladę, patrząc na Joann.
Dopiero teraz mogła się mu dobrze przyjrzeć i z lekkim zdumieniem odkryła, że prawie wcale się nie zmienił. Spojrzenie szarych oczu pozostało tak samo przytomne, a w ciemnych włosach pojawiły się ledwo dostrzegalne siwe pasemka. Na twarzy utworzyły się niewielkie zmarszczki, ale postawą nadal przypominał króla.
- Po co tu przyjechałeś?
Philip wziął głęboki wdech.
- Kiedy rozstaliśmy się piętnaście lat temu…
- Kiedy mnie porzuciłeś – poprawiła Joann. Philip spojrzał na nią ze złością.
- To nie było tak proste, jak ci się wydaje – oznajmił dobitnie.
- Więc jakie?
Joann pochyliła się do przodu, a Philip wypuścił powietrze z płuc.
- Musiałem to zrobić, chociaż…
- Dlaczego musiałeś?
Teraz zirytował się nie na żarty.
- Przestaniesz mi przerywać?!
Joann, nienawykła do takiego tonu, wcisnęła się w krzesło.
- Musiałem to zrobić dla ojca. Ze względu na niego. Widzę, że nic ci to nie wyjaśnia, więc na miłość Boską, zamilknij i pozwól mi mówić.
Joann nie odezwała się ani słowem. Philip umiał panować nad ludźmi.
- Mój ojciec był w tamtym czasie bardzo chory. Pewnego dnia wezwał mnie do siebie i oznajmił, że jego ostatnią wolą jest, abym się ożenił i godnie dysponował majątkiem. Nie miałbym nic przeciwko małżeństwu, ale on zażyczył sobie konkretnej osoby. W dzieciństwie zostałem zaręczony, jakkolwiek to brzmi, z bogatą panną Grace Cunningham. Ojciec nakazał mi się z nią ożenić, bo inaczej nic nie dostanę, a to znaczyłoby, że spadek przepadnie, bo ja nie mam rodzeństwa.
Joann nie mogła powstrzymać lekkiej drwiny.
- Tak więc się z nią ożeniłeś. Jak to szlachetnie z twojej strony.
Philip spojrzał na nią bez złości.
- Mów, co chcesz, ale kochałem ojca i chciałem mu być posłuszny. Wiedziałem, że zawsze chciał dla mnie jak najlepiej.
Joann przemilczała uwagę, która cisnęła się na usta – że gdyby naprawdę tak było, pan Montgomery senior nie zafundowałby dziecku traumatycznego dzieciństwa. Philip jeździł od internatu do internatu, a w domu bywał wyłącznie na święta. Ojciec był dla niego czymś w rodzaju legendy. To dyscyplina, nauczyciele i środowisko ukształtowały jego charakter. Philip był twardy i stanowczy, jednak poza tym okazywał się być świetnym przyjacielem i honorowym człowiekiem.
- Ożeniłem się z Grace. Trudno jednak powiedzieć, że byliśmy szczęśliwi. Chciałem jej dać wszystko, a ona… W każdym razie przed ludźmi udawaliśmy doskonałą parę i próbowaliśmy być razem, nigdy nam się to nie udało. Trudno się dziwić, że po kilku latach uciekła z malarzem.
- A ojciec?
Philip spojrzał w podłogę.
- Zmarł w dniu naszego ślubu. Grace uważała to za złą wróżbę.
- Przykro mi – wymamrotała Joann.
- Mnie też.
Przez moment zapadła cisza.
- Ale czemu tutaj? – musiała zapytać Joann.
Wzruszył ramionami.
- Zdaje się, że jesteś w tej chwili najbliższą mi osobą.
W Joann wezbrała złość – pod wpływem obojętności, z jaką to mówił i przekonania, że ma rację.
- Byłam twoją przyjaciółką! – wybuchła. – Twój wuj przygarnął mnie, kiedy miałam siedem lat! Liczyłam, że mogę ci zaufać! A ty mi nawet nie powiedziałeś, że się żenisz!
- Uspokój się…
- Nie uspokoję się, do cholery! Roiłam sobie, że coś może między nami być, ale myślałam, że jesteśmy ze sobą szczerzy! Tymczasem ty nie tylko wyjechałeś na dobre, ale i bez słowa wyjaśnienia!
Philip najpierw zrobił się czerwony, a później bardzo blady.
- A teraz na dobre jestem tutaj! – krzyknął.
Ta wiadomość wstrząsnęła Joann tak, że aż przestała się pieklić.
- Słucham?
- To, co słyszałaś – stwierdził krótko Philip. – Tak naprawdę jestem tutaj, bo sprzedałem dom na wybrzeżu i chcę odrestaurować majątek ojca milę od Leaf Hill. Ciebie znalazłem przez przypadek.
Joann zesztywniała od siedzenia w bezruchu. Podniosła się i przeszła kawałek.
- Naprawdę chcesz tu zostać?
Philip spojrzał na nią, na pocztę, a potem znowu na nią i wziął do ręki kapelusz.
- Tak – stwierdził prosto.
I wyszedł.
***
- Złośliwy… głupi … piernik!
Joann wściekle ugniatała ciasto na stolnicy, chociaż czuła, że jej ręce zamieniły się w kamień.
- Przyjeżdża! Chce tu zostać!
Inwektywy, jakimi obrzucała Philipa, niosły się po jej domu, ale nie słyszał ich nikt z ulicy. Dla Joann była to wielka ulga.
To, co łączyło ją z Philipem, było zbyt skomplikowane, by mógł zrozumieć jej przeciętny znajomy. Kiedy Joann miała siedem lat, została sierotą. Nie wiedziała dokładnie, jak to się stało, ponieważ państwo Montgomery – „wujek i ciocia” – którzy ją przygarnęli, nigdy o tym nie mówili. W ich domu Joann czuła się szczęśliwa. Nie mieli tyle pieniędzy, by wydawać je na zbytki, ale Joann wiedziała, że brat wujka Andrew jest tak bogaty, że mógłby rzucać pieniądze z okien, ale potwornie skąpy. Pamiętała, jak kiedyś usłyszała rozmowę wuja i ciotki na temat syna stryja. Nazywali go „biednym chłopakiem”, któremu „rodzina będzie się kojarzyła wyłącznie z posyłaniem dzieci do coraz odleglejszych szkół”. Zaprosili tego nieznanego Joann biedaka na Boże Narodzenie.
I tak, w wieku dziesięciu lat, poznała Philipa. Był od niej trzy lata starszy i w pierwszej chwili wydawał się nieco przerażający, choć tak naprawdę to on się bał. Kiedy jednak powiedziano mu, że w pobliżu nie ma ani jego ojca, ani żadnego nauczyciela, natychmiast się rozchmurzył i stał świetnym kompanem. Przez następne dziesięć lat spotykali się często i coraz bardziej się lubili. Pewnego dnia Philip zaproponował, by Joan poznała jego ojca. Umówili się, że przyjedzie do tymczasowego domu Philipa, dwadzieścia pięć mil od domu wuja, a potem razem pojadą do pana Montgomery.
Wuj, widząc jej roziskrzone oczy i rumieniec, zrozumiał wszystko w lot i zapytał dwudziestoletnią podopieczną, czy nie pożyczyć jej powozu. Joann przyjęła ten dar i kilka tygodni później wyruszyła w podróż ze stajennym wuja.
Była podekscytowana jak nigdy i cały świat wydawał się jej piękny. Kiedy dojechali do domu Philipa, odkryli, że jest zamknięty na cztery spusty. Joann martwiła się, że coś się stało, ale uczynni sąsiedzi oznajmili, że Philip wyjechał trzy dni temu ze wszystkim, co zmieściło się w powozie i wyglądał, jakby miał nigdy nie wracać.
Przez wszystkie lata siła ciosu nie zmalała, chociaż zmniejszyła się złość i upokorzenie, jakie z początku czuła Joann. Po pewnym czasie pomyślała z dumą, że te uczucia dawno jej przeszły, ale dzisiaj przekonała się, że jednak nie. To denerwowało ją jeszcze bardziej.
***
Philip Montgomery uznał, że dom po ojcu nie nadaje się jeszcze do zamieszkania. Przez lata drewno zbutwiało, a na ścianach porobiły się zacieki. Trzeba było też wymienić dach i rynny. Philip wynajął ekipę, ale wiedział, że dopiero za trzy dni będzie się mógł wprowadzić do jednego, upatrzonego pokoju. Na razie zamieszkał więc w hotelu i zszedł na dół, żeby zjeść coś lekkiego.
W barze było zaskakująco cicho i pusto. Tylko grupka mężczyzn pod ścianą popijała piwo, a poza nimi i pulchnym barmanem praktycznie nikogo nie było.
- Panie, tu w środku tygodnia praktycznie nikogo nie ma – objaśnił barman. – Ja pilnuję. Nie będą mi się tu upijać, jeszcze coś podpalą.
Philipowi taka polityka wydawała się dziwna, ale nic nie powiedział. Wiedział, że ludzie nie lubią, kiedy obcy wytykają im błędy, a tym bardziej błędy w prowadzeniu interesu.
- Miłe miasto – zauważył niby od niechcenia.
Barman uśmiechnął się szeroko.
- Widziałem, że nieco pan już dzisiaj pozwiedzał. Spotkał pan Joann Ravenwood, zgadza się?
Philip pokiwał głową, a barman pochylił się do przodu.
- Niech pan na nią uważa. To nie jest kobieta, z którą można sobie pogrywać, z dobrego serca panu mówię – mrugnął do niego, po czym cofnął się i zaczął polerować szklanki. – Ma pan żonę?
Tak nagłe przechodzenie z tematu do tematu zaskoczyło Philipa, ale odpowiedział, że nie.
- Szkoda – oznajmił mężczyzna. – Żona dobra rzecz.
Philip pomyślał o Grace i uciekł wzrokiem.
- Pan tu mieszka?
Nareszcie pytanie, na które mógł spokojnie odpowiedzieć. Odparł, że owszem, odziedziczył po ojcu dom za miastem (tak, tę ruinę), a teraz go odrestaurowuje. Barman spojrzał na niego z podziwem. Pewnie doskonale wiedział, ile ta odbudowa musi kosztować.
- Tylko niech pan uważa – odezwał się przyjaźnie. – Samotny mężczyzna z takim majątkiem niedługo zwykle pozostaje samotny.
Philip uznał, że bierze sobie tę radę do serca.
***
Następny ranek przyniósł Joann ukojenie. Obudziła się późno, doskonale wyspana. Zerknięcie na zegar uświadomiło jej, że powinna była kwadrans temu otworzyć pocztę, ale się nie przejęła. Jeszcze nigdy nie zaniedbała swoich obowiązków, więc ludzie powinni jej wybaczyć. A gdyby przyjechały listy, nikt nie krępowałby się jej obudzić – kiedyś wyciągnięto ją parę razy z łóżka w środku nocy.
Wstała, ubrała się i wyszła po chleb, jak to czyniła każdego ranka. Tym razem jednak się śpieszyła, bo mimo wszystko uważała, że nie powinna tak się spóźniać. Kiedy wróciła, nie zobaczyła jednak na swoim progu wielkiej kolejki, a jedynie Philipa, opierającego się o słupki na werandzie.
- Dzień dobry – odezwał się spokojnie.
- Dzień dobry – odparła Joann równie obojętnie. Zaczęła otwierać zamek pękiem kluczy, a kiedy drzwi stanęły otworem, zaprosiła Philipa do środka. On jednak skinął ręką - „panie przodem”.
Weszła do środka, odsłoniła wszystkie okna i zaczęła zamiatać podłogę. Philip stał w progu, nie wiedząc, co zrobić. Joann wskazała mu najbliższe krzesło, wymiotła kurze za drzwi i spojrzała na niego.
- Przyszedłeś po listy?
Skinął głową.
- Obiecano mi, że w ciągu dwóch tygodni otrzymam korespondencję od prawnika, podałem tutejszy adres. Jest coś dla mnie?
Joann odruchowo zerknęła w stronę stosiku kopert na ladzie. Były ze wczoraj i na pewno pamiętałaby list do Philipa, ale przerzuciła je jeszcze raz.
- Nie, przykro mi. Ale poczta jeszcze nie przyjechała, może tam będą.
Uśmiechnęła się uprzejmie, jakby miała do czynienia z natrętnym klientem. To miało dać Philipowi do zrozumienia, że dobrze by było, gdyby sobie poszedł, ale on wstał i otworzył usta, chcąc coś powiedzieć.
- Słuchaj… - zaczął powoli. – Przepraszam za wczoraj. Że się tak uniosłem.
Joann się zdziwiła.
- Ja też przepraszam. Że tak na ciebie nakrzyczałam.
Wyglądał, jakby miał zamiar coś powiedzieć, ale zrezygnował.
Joann poczuła, jak jej żołądek ściska się w proteście. Powinna coś zjeść. Jej wzrok mimowolnie powędrował w stronę koszyka z chlebem. Po chwili wahania podeszła i wyjęła bochenek, a z szuflady biurka odpowiedni nóż. Jak każda kobieta, miała w miejscu pracy wszystko, co mogłoby się jej przydać. Rozkroiła chleb i wyjęła słoik dżemu z zamykanej na klucz komody.
- Chciałbyś coś zjeść? – zapytała Philipa, on jednak pokręcił głową.
- Zjadłem porządne śniadanie w hotelu.
Joann pokiwała głową i ugryzła trochę kanapki. Zwykle krępowałaby się jeść przy obcych, ale zaskakująco łatwo przyszło jej myśleć o Philipie jak o swoim przyjacielu.
- Czemu w ogóle jesteś na nogach tak wcześnie?
Wyglądał, jakby zaskoczyło go to pytanie.
- Chcę dopilnować ekipy budowlanej. Chciałbym wprowadzić się do domu, żeby mieć na wszystko oko, a majster obiecał mi, że w ciągu kilku dni doprowadzą do porządku przynajmniej jeden pokój. Mam nadzieję, że dałoby się to jakoś przyspieszyć – uśmiechnął się lekko.
Zegar w rogu pokoju oznajmił wybicie ósmej. Philip drgnął.
- Chyba powinienem już iść – wyjaśnił przepraszająco. – Joann…
- Tak?
- Chciałbym ci kiedyś wyjaśnić, dlaczego wtedy uciekłem. I jakoś ci to wynagrodzić, jeśli nie miałabyś nic… to znaczy…
Zabrakło mu słów i gorączkowo przypominał sobie to, co chciał jej powiedzieć. Joann zauważyła jego zamyślenie.
- W porządku – pospieszyła z odpowiedzią. – Przyjdź kiedyś. Porozmawiajmy.
Philip uśmiechnął się do niej z wdzięcznością i ukłonił się nieco.
- Do widzenia, Jo.
Odwrócił się i wyszedł, nie widząc rumieńca, jaki na jej twarzy wywołało to stare przezwisko. W drzwiach minął się z panią MacClifford, która spojrzała na niego, zdumiona.
- Kto to jest? – zapytała Joann.
- Philip Montgomery. Wprowadził się tu niedawno.
Pani MacClifford spojrzała za nim uważnie.
- Żonaty?
Joann z utęsknieniem zerknęła na kanapkę.
- Nie, samotny.
Pani MacClifford odprężyła się nieco.
- No, po mojemu zaraz jakaś zagnie na niego parol, z takim wyglądem tylko pozazdrościć.
Wzrok Joann mimowolnie powędrował w kierunku drzwi. Jej rozmówczyni zmarszczyła brwi.
- A patrząc na minę, z jaką stąd wychodził powiedziałabym, że już znalazł.
Joann zacisnęła zęby i włożyła ręce w kieszenie fartucha.
- Przyszła pani po listy czy na plotki?
***
Philip Montgomery przywyknął do myśli, że wiadomości od jego prawnika zawsze są pomyślne. Nie spieszył się z nich otrzymaniem, wiedząc, że tak czy inaczej otrzyma przyjemną niespodziankę.
Codziennie zaglądał do Joann, ale poczta była tylko pretekstem do długiej rozmowy. Zwykle ruch na poczcie robił się dopiero po południu albo wczesnym rankiem, a przez resztę czasu miał Joann dla siebie.
Z radością odkrywał, że nawet po tych wszystkich latach i wielkich urazach do siebie nadal dobrze im się rozmawia. Joann zadziwiała go swoją spostrzegawczością i ciętym językiem, z jakim umiała dobitnie skomentować niektóre sprawy. Czasem mieli krańcowo różne poglądy, co zwykle starczyło im do podjęcia gorącej, ale przyjacielskiej dyskusji. Joann nie była typem człowieka, który przyjmuje wszystko bezkrytycznie, ale potrafiła też przyznać się do błędu. Philipowi natomiast trudno było uznać, że się mylił. We wszystkim wolał mieć rację i przyzwyczaił się do tego stanu, kiedy jako syn bardzo bogatego człowieka załatwiał swoje interesy. Joann uświadomiła mu, że istnieją ludzie, dla których status majątkowy nie jest żadną przeszkodą, żeby wytknąć komuś błędy.
I tak mijały im dni, podczas których sąsiedzi coraz więcej szeptali na ich temat, jednak ani Joann, ani Philipa specjalnie to nie obchodziło. Nikt poza nimi nie wiedział, jak złożone w rzeczywistości są ich relacje.
Pewnego dnia Philip jak zwykle zajrzał na pocztę i zdumiał się, kiedy Joann podała mu dość grubą kopertę, zaadresowaną do niego starannym pismem. Postanowił otworzyć od razu, na wszelki wypadek, aby sprawdzić, czy jest tam coś godnego uwagi. Ze środka wypadł plik papierów, list, a także mały kawałek papieru, zapisany o wiele mniej starannie. Philip mimowolnie skierował na niego wzrok i zamarł nieco, czytając treść.
Doniesiono mi, że Pańska Małżonka ma zamiar do Pana dołączyć. Spodziewam się, że ma to związek z Państwa nierozwiązanymi formalnościami małżeńskimi, nie zdołałem jednak tego potwierdzić. Tak czy inaczej, radziłbym się spodziewać Pani Montgomery w każdej chwili.
Z wyrazami szacunku,
Dudley Lewis.
Philip musiał dwukrotnie przebiec wzrokiem treść, aby upewnić się, że nie majaczy. Joann, zauważywszy jego zdenerwowanie, zapytała delikatnie:
- Czy coś się stało?
Philip podniósł na nią wzrok, jakby dopiero teraz przypominając sobie o jej obecności. Zaraz potem dotarło do niego, że nie może ujawnić Joann treści listu, gdyż byłoby to samobójstwo – drugi raz nie wybaczyłaby mu, że ją oszukał.
Patrząc na jej twarz, niezdolny do wymyślenia prawdopodobnego kłamstwa, postanowił improwizować.
- Nie, nic. Mój prawnik lubi mi robić żarty – wymyślił w końcu, patrząc w podłogę i chowając listy za pazuchę. – Tym razem przeszedł samego siebie, nic ważnego.
Joann spojrzała na niego uważnie, ale potem odwróciła wzrok i nalała sobie jeszcze trochę herbaty.
- Jak idzie remont domu?
Philip rozluźnił się, słysząc, że może wypowiedzieć się na temat, o którym ma doskonałe pojęcie. I zaczął mówić – że parter jest już niemal skończony, strop wzmocniony jeszcze paroma belkami, podłogi wymienione, a ściany odmalowane. Część okien została wymieniona, a dach jest w trakcie naprawy, ale do odbudowy została go tylko mała część. Jeśli chodzi o piętro, to prace nad nim już trwają i Philip przypuszcza, że za parę tygodni, oczywiście o ile majster i ekipa nie zmniejszą tempa pracy, będzie się można tam wprowadzać.
Joann uśmiechnęła się, słysząc podekscytowanie w jego głosie. Zawsze taki był – budował na przykład statki i zapraszał ją do obejrzenia swojej pracy. Opowiadał z detalami o każdym szczególe, a potrafił to robić w sposób zajmujący. I choć Joann kompletnie nie interesowało żeglarstwo, dzięki Philipowi mniej więcej znała budowę statku i wiedziała, co trzeba robić, aby utrzymywał się stabilnie na wodzie.
Kiedy Philip skończył mówić, zapadła chwila ciszy. Zegar wybił dwunastą. Philip poruszył się nieco i odchrząknął głośno.
- Muszę już iść – wyjaśnił przepraszająco. Joann uśmiechnęła się na pożegnanie.
- Do zobaczenia jutro.
Philip odwrócił się i wyszedł, a kiedy tylko przekroczył próg, nie mógł myśleć o niczym poza listem, jaki dostał od Dudleya. Jego prawnik, krzepki pięćdziesięciolatek z Edynburga, zwykle nie robił sobie żartów z niczego. Po kilku kolejkach bywał skłonny do raczej grubiańskich dowcipów, ale w temacie Grace zawsze pozostawał idealnie poważny. Philip musiał więc mu wierzyć i zimno mu się robiło na myśl, że Grace ma tutaj przyjechać.
Jego relacje z żoną nie były wcale takie proste, jak to przedstawił Joann. Owszem, Grace uciekła z malarzem, ale po dwóch latach wróciła. Nigdy nie prosiła o rozwód, a Philip, mając głowę nabitą przesadzonymi opowieściami o honorze, nigdy nie wyrzuciłby jej za drzwi. Grace prowadziła tryb życia, który go kompromitował, jednak sama potrafiła nim manipulować tak, że wykonywał wszystkie jej polecenia. Philip zdawał sobie sprawę, że jest w pułapce. Wyjechał, mając nadzieję, że się od niej uwolni, ale teraz widział, że jego nadzieje spełzły na niczym.
Wcisnął ręce w kieszenie spodni, wbijając wzrok w drogę. Z jego twarzy zszedł wszelki uśmiech i nawet widok domu, w którym wrzała praca, nie zdołał go ukoić. Wymruczał do majstra kilka słów powitania, zamienił parę uwag na temat budowy i uciekł do zacisza swojego gabinetu, który był jednocześnie sypialnią. Tam rzucił się do biurka i wyciągnął ryzę papieru. Zaczął kreślić szybkie słowa do prawnika i miał nadzieję, że uda mu się je w jakiś niesamowity sposób wysłać. Wylewał z siebie wszystkie pytania, jakie przychodziły mu do głowy, kiedy usłyszał za plecami głos, od którego krew ścięła mu się w żyłach.
- Witaj, Philip.
Philip zakrztusił się popijanym akurat winem i odwrócił się, przerażony. Grace stała w progu, opierając się o framugę drzwi, z jedną ręką opartą na biodrze. Uśmiechała się uwodzicielsko. Krój jej sukni przypominał sukienkę kobiety lekkich obyczajów – mocno ściśnięta w biuście i wydekoltowana, niesamowicie zwężona w talii i szeroka w biodrach.
- Co ty tu robisz? – wypalił, zanim zdążył się powstrzymać. Grace uśmiechnęła się szeroko i odczepiła od framugi.
- Odwiedzam męża. Niektóre żony to robią, wiesz?
Trudno było temu zaprzeczyć. Philip zacisnął zęby. Wiedział, że miała konkretny cel w tym przyjeździe, nie wiedział tylko, jaki. Grace nie była kobietą bezinteresowną, nie odznaczała się też wybitną logiką umysłu, ale kiedy czegoś chciała, potrafiła w najdrobniejszych szczegółach opracować plan, który pozwoli jej to osiągnąć.
- Oboje wiemy, że nie o to chodzi – wyrzucił z siebie Philip.
Grace nic nie odpowiedziała na tę uwagę. Zaczęła chodzić po pokoju, bez pytania chwytając przedmioty i obracając je we wszystkie strony. Na widok bezcennego zegara po dziadku zmarszczyła nos, a narzuta na kanapę, pachnąca ziołami, wywołała u niej mdłości.
- Dlaczego tu przyjechałaś?
Grace spojrzała na niego niewinnie.
- Już ci mówiłam, odwiedzam…
- Nie jestem twoim mężem!
- Nie pamiętam, żebyśmy się rozwodzili.
Philip zamarł, gdyż ten argument zasznurował mu usta. Poczuł nagłą pustkę w głowie. Przyjechał tutaj z myślą, że może nareszcie spróbuje ułożyć sobie życie po swojemu. Bez Grace. Miał nadzieję, że się od niej uwolnił, że znalazła sobie bogatego kochanka i da mu spokój, ale się mylił.
- Czego chcesz?
Znowu nie odpowiedziała, tylko wyciągnęła się wygodniej na fotelu. W rzeczywistości dokładnie wiedziała, po co przyjechała. To, że Philip wyjechał tak daleko, oznaczało, że chce od niej uciec. A na to Grace nie mogła sobie pozwolić, jeszcze nie. Co prawda miała na oku pewnego nieprzyzwoicie bogatego barona, ale wolała na razie nie wypuszczać Philipa z ręki. Baron nie oszalał jeszcze dla niej tak kompletnie, a dopóki nie poczyni konkretnych działań, opuszczenie Philipa byłoby głupotą.
- Miłe miasteczko – zauważyła od niechcenia. – Denise mówiła, że można się tu nieźle zabawić.
Philip nic nie powiedział, patrzył tylko w okno. Myślał o Joann i o tym, co mu zrobi, kiedy się dowie o Grace. A dowie się na pewno, niezależnie od tego, jak długo będzie je trzymał z dala od siebie.
Obrócił się i spojrzał na Grace, leniwie stukającą paznokciami o oparcie fotela. I co teraz?
***
Następnego dnia Grace wybrała się na spacer po mieście. Cały wczorajszy dzień spędziła z Philipem, który za nic nie chciał jej wypuścić z domu. Rano udało jej się go jednak przekonać, że koniecznie musi wyjść, a trzymanie jej w domu, gdzie wszystko jest białe od pyłu, to barbarzyństwo. Philip patrzył za nią uważnie, kiedy szła do miasta i Grace czuła, że ma jakieś podejrzenia.
W istocie, jej spacer nie był tak znowu bezcelowy. Denise powiedziała jej ostatnio coś bardzo denerwującego, a Grace musiała to sprawdzić. Krążyły plotki, że Philip ma plany wobec pewnej kobiety, która tu mieszka. Grace nie była wcale pewna, że te pogłoski są bezpodstawne. Na ile zdołała się zorientować, ta kobieta była jego dawną przyjaciółką, a te są bardzo niebezpieczne.
Krążyła po mieście, dopóki nie znalazła poczty. Wolała nikogo nie pytać o drogę – i tak wszyscy patrzyli na nią jak na dziwadło. Może i faktycznie wyróżniała się z tłumu, ale kobiety tutaj były ubrane jak zakonnice! Nie miały styczności z dużymi miastami, z Paryżem, ale to ich wcale nie usprawiedliwia.
Grace weszła do budynku, w którym mieściła się poczta. Jej przybycie oznajmił niewielki dzwoneczek nad drzwiami, a na jego dźwięk siedząca za biurkiem kobieta podniosła głowę.
Grace zamarła na moment. Niemożliwe, żeby miała z nią konkurować. Ta kobieta była zwyczajnie brzydka. Philip nie może mieć aż tak spaczonego gustu.
- W czym mogę pomóc?
Grace poświęciła chwilę na zdjęcie rękawiczek i kapelusza. Kobieta patrzyła na to bez słowa, ale w jej wzroku Grace wychwyciła błysk pogardy. Jak ona śmie?
- Nazywam się Grace Montgomery – oznajmiła cicho wyćwiczonym na salonach głosem. – Philip prosił, żebym przy okazji wyprawy na zakupy kupiła kilka znaczków.
Oczywiście, gdyby naprawdę przychodziła po znaczki, nie udzielałaby nieznajomej tylu szczegółów. Chciała po prostu sprawdzić jej reakcję, a ta była warta obserwowania. Grace napawała się widokiem twarzy kobiety, która najpierw zrobiła się bardzo blada, a potem nieco czerwona. Widziała, jak jej usta powtarzają bezgłośnie „Montgomery” i „Philip”. Z pewnością trafiła w dziesiątkę.
Po zaskakująco krótkiej chwili kobieta doszła do siebie. Chociaż na jej twarzy pozostał rumieniec, zapytała opanowanym głosem:
- Ile podać?
Grace poprosiła o pięć. Kobiecie drżały ręce, kiedy odrywała je z arkusza. Kiedy podała znaczki Grace, jej wzrok nie wyrażał niczego.
Grace udała, że przypomina sobie jej twarz.
- Czy my się znamy?
Kobieta odwróciła twarz.
- Z pewnością nie.
Grace nie dawała za wygraną.
- Może jest pani znajomą Philipa?
- Tak, znamy się – odpowiedziała kobieta zimno. – Ale jakoś nie wspominał, że ma żonę.
Grace roześmiała się perliście.
- Och tak, cały Philip. Rzadko o mnie wspomina albo wymyśla jakieś bajki…
Nieznajoma udała uprzejme zainteresowanie. Grace machnęła ręką.
- Pójdę już. Do widzenia.
Wyszła ze zwycięskim uśmiechem na twarzy.
***
Kiedy Grace wróciła do domu z dumnym uśmiechem, Philip zaczął się domyślać, że coś jest nie tak. Pytał, ale nigdy nie dostał zadowalającej odpowiedzi. Zaniepokojenie nie zmalało, ale szybko okazało się, że ma mnóstwo decyzji do podjęcia w domu i sprawa wybryków Grace szybko przy nich zbladła.
Po kilku dniach zaczął sobie jednak zdawać sprawę, że coś jest nie tak. Za każdym razem, kiedy pojawiał się u Archiego MacCliffordsa jego żona posyłała mu wrogie spojrzenia, a gdy chciał zajrzeć na pocztę, zastawał drzwi zamknięte. Bał się, że Grace zrobiła coś, czego nie powinna – na przykład poszła do Joann.
Chociaż te rozmyślania ginęły w ogólnym zamieszaniu dnia codziennego, Philip zdał sobie sprawę, że coś musi być na rzeczy. Późnym popołudniem wykradł się więc z domu, zostawiając kończących pracę robotników na pastwę Grace, i udał się do miasta.
Ulice były zaskakująco puste i szybko dotarł do celu, czyli domu i miejsca pracy Joann. Zdawało mu się, że kiedy wchodził po schodach, dojrzał ruch za firanką, ale nie mógł być pewien. Z rozmachem otworzył drzwi, a po ich drugiej stronie rozległ się stłumiony krzyk.
Philip wolniej wszedł do środka i zobaczył Joann, trzymającą się za czoło, przez które biegła czerwona kreska krwi. Podbiegł do niej, ale odtrąciła jego rękę.
- To nic – syknęła, wykrzywiając twarz z bólu. Rana mocno szczypała.
Podeszła do lustra i jęknęła cicho.
- Sądzę, że powinnam iść do doktora Davidsona – odezwała się. – Tu chyba będą potrzebne szwy. Muszę zamknąć pocztę.
- Odprowadzę cię – zaofiarował się Philip, pomagając jej zamknąć drzwi.
- Nie trzeba – odparła chłodno Joann.
Przycisnęła do czoła wilgotną szmatkę i powoli zeszła w dół. Jednak świat zachwiał się pod jej stopami i musiała przytrzymać się rękawa Philipa.
- Naprawdę nie trzeba? – mruknął pod nosem Philip i nie zważając na jej dalsze protesty, odprowadził ją pod same drzwi gabinetu doktora.
Istotnie, kilka szwów okazało się potrzebnych. Podczas kiedy Davidson je zakładał, Joann siedziała w jego gabinecie, a Philip na zewnątrz. Oboje myśleli gorączkowo – on o tym, co powiedziała jej Grace, a ona – jak się go pozbyć.
W końcu musiała wyjść i zmierzyć się z nieuniknionym.
Philip chciał odprowadzić ją do domu, a doktor Davidson go poparł. Joann, upokorzona i wściekła, przyjęła niechętnie oferowaną pomoc, nie zamierzała się jednak odezwać ani słowem. Niezbyt długo wytrwała w tym postanowieniu, zdając sobie sprawę, że zachowuje się komicznie.
- Co u twojej żony?
Philip zamarł w pół kroku i wymamrotał pod nosem przekleństwo.
- Była u ciebie Grace?
Joann aż otworzyła usta ze zdziwienia.
- Więc to prawda?
Do tej pory nie chciała przyjąć tej ewentualności do wiadomości. Kiedy jednak Philip zapytał wprost, straciła nadzieję.
- Joann… mogę ci to wszystko…
- Wytłumaczyć? – przerwała mu ze złością. – Och, nie wątpię. Nie wiem tylko, czy chcę tego słuchać.
Ruszyła ulicą, ale Philip chwycił ją za rękaw i pociągnął w bok.
- To naprawdę nie jest tak, jak myślisz.
- Skąd wiesz, co myślę?
- Widzę, jaką masz kwaśną minę.
Joann zacisnęła zęby i spróbowała mu się wyrwać, ale Philip miał mocny uścisk.
- Joann..
- Nie. – Powiedziała to cicho, ale dobitnie. Takim tonem jeszcze nikt do Philipa nie mówił, więc poczuł się lekko skołowany. – Nie. Nie chcę tego słuchać. Już raz mydliłeś mi oczy i wyjaśniliśmy to sobie po bardzo długim czasie. Liczyłam, że tym razem będziesz ze mną szczery, bo ja z tobą byłam zawsze, ale widocznie się przeliczyłam. Nie chcę dłużej utrzymywać tej znajomości, nie chcę… - urwała, żeby nie powiedzieć „cierpieć jeszcze raz”.
Uścisk na jej przegubie zelżał. Wyrwała rękę.
- Do widzenia.
Zanim Philip zrozumiał, że został definitywnie odtrącony, zdążyła wyjść na ulicę, do ludzi, gdzie nie mógł jej zatrzymać, żeby się nie ośmieszyć.
Jeszcze tego samego dnia zatrudniła córkę MacCliffordów, żeby przez parę dni zajmowała się biurem. Wytłumaczyła swój kilkudniowy odpoczynek urazem głowy, choć w rzeczywistości nie był on na tyle ciężki, i postanowiła zniknąć Philipowi z oczu na parę dni. Zrobiła to wszystko machinalnie, bez mrugnięcia okiem i zastanawiania się nad tym, co dzisiaj usłyszała i co uczyniła, a kiedy wszystko skończyła, zapadł zmrok.
Nadal starając się nie myśleć, napiła się trochę syropu z melasy na sen i poszła do łóżka, gdzie zasnęła prawie natychmiast.
Następnego dnia zeszła na śniadanie i stwierdziła z zaskoczeniem, że bardzo przyjemnie jest mieć kogoś, kto zawsze jest na miejscu i pod ręką. Fanny MacClifford była miłą, pracowitą osobą, która nie potrafiła milczeć. Zagadywała wszystkich – Joann, klientów, mleczarza – i owijała ich sobie wokół palca ze zręcznością, której można było pozazdrościć. Joann szybko poczuła, że znalazła skarb, którego trudno się jej będzie wyrzec.
Fanny przejęła większość jej obowiązków, więc Joann miała zaskakująco dużo wolnego czasu. Nagle poczuła się bezużyteczna i aby uciec od tego przykrego uczucia, wyszła z domu i postanowiła schronić się u przyjaciół.
Jej kroki mimowolnie skierowały się w stronę domu kuzynki Sary. Sara, choć z rzadka pojawiała się w mieście, nadal utrzymywała z Joann bliskie kontakty. Była poniekąd osobą, która ściągnęła Joann w to miejsce i czuła się zobligowana, by podtrzymywać łączącą ich nitkę przyjaźni. Joann z kolei lubiła przebywać u kuzynki, bo podobał się jej panujący tam rozgardiasz.
I tym razem Sara powitała ją z radością, jednak wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Joann, by wiedzieć, że coś jest nie tak. Nie wstydziła się zapytać.
Nagle Joann poczuła się niepewnie i odkryła, że siedzi w kuchni kuzynki, pustej, bo Sra wygoniła wszystkie dzieci na dwór, i płacze. Zwierzyła się ze wszystkiego, co działo się w ciągu ostatnich kilku tygodni, opowiedziała, jak czuła się szczęśliwa, kiedy Philip wrócił na dobre, i jak wściekła, kiedy odwiedził ją po raz pierwszy.
Sara nic nie mówiła. Patrzyła na nią i pocieszała łagodnie, ale nie wygłaszała banalnych uwag, których Joann wcale nie potrzebowała.
- Pewnie myślisz, że jestem głupia? – Joann uśmiechnęła się nieśmiało, ocierając wreszcie oczy chusteczką.
- Nie – stwierdziła cicho Sara. – Myślę, że teraz jesteś bardzo, bardzo nieszczęśliwa.
***
Tymczasem Philip przeżywał katusze. Widok Grace napawał go odrazą, a świadomość, że nie zobaczy już więcej Joann, wściekłością. W ciągu kilku dni po ich rozmowie nie poczuł niczego pozytywnego. Robotnicy przemykali przed nim chyłkiem, chociaż żaden z nich nie należał do ludzi nieśmiałych. Philip stał się w jednej chwili zimny, wyniosły, wściekły i ogólnie straszny.
- Co robisz? – zapytała Grace, kiedy siedział pochylony nad rachunkami. Jej odzywka przerwała mu pisanie listu, który miał wysłać już dawno. Uznał, że tym jednym listem może się z nią podzielić.
- Chcę rozwodu.
Grace wciągnęła głośno oddech z wrażenia. Potem uznała, że właściwiej będzie go wyśmiać, jednak na Philipie nie zrobiło to większego wrażenia.
- Nie udawaj, oboje wiemy, że tylko czekasz, aż baron F. się zadeklaruje. Ja ci tylko ułatwiam. Podpisz – wyciągnął w jej stronę papier.
Grace zmrużyła oczy.
- To przez nią, tak? To ta dziwka cię do tego zmusza?
- Ty mnie do tego zmuszasz, ale nie zamierzam używać wobec ciebie takich określeń. Chyba, że będę musiał.
Grace poczuła, że sytuacja wymyka jej się spod kontroli, zaś Philip poczuł dumę, widząc nagle, jak łatwo może postawić na swoim i zastanowił się, dlaczego u diabła wcześniej przychodziło mu to z trudem.
- Jesteś dwulicową kreaturą, Grace, i nie zamierzam z tobą żyć ani chwili dłużej. Podpisz.
Grace cofnęła się.
- Nie ma mowy. Chyba żartujesz! Jeśli mnie do tego zmusisz, to…
- Hm? – Philip udał zainteresowanego. – Co mi zrobisz?
Wstał i podszedł do niej, a Grace z wrażenia usiadła. Jeszcze nigdy nie widziała Philipa tak wściekłego – im bardziej był zły, tym stawał się twardszy.
- Bo ja, moja droga, mam w zanadrzu parę haków. Na ciebie i na wszystkich twoich kochanków (swoją drogą, z jakimi szumowinami się zadawałaś). Bez wątpienia dla ciebie będzie to mniejsza ujma niż dla nich, ale baron F. definitywnie straci do ciebie serce, a byli… znajomi mogą zechcieć się zemścić. Lub ich żony.
Grace powoli odzyskiwała rezon.
- Akurat! A co, jeśli to ja rozgłoszę, jakie miewałeś romanse? Na przykład z panną, jak jej tam, Ravenwood?
Philip zacisnął zęby.
- Dowody, albo nie mamy o czym mówić. Ja, jak już wspomniałem, posiadam parę haków. Konkretnych haków. W dodatku mogę cię zapewnić, że jeśli nie podpiszesz papierów, twoje życie stanie się pasmem nieszczęść.
- Grozisz mi?
- Sugeruję, że być może niedługo nasze wspólne konto przestanie być również twoje.
- Nie masz prawa!
Philip uśmiechnął się zwycięsko.
- Tak się składa, że Dudley bardzo dokładnie przestudiował nasz kontrakt małżeński i jest tam mowa o zapewnieniu ci majątku w wysokości dziesięciu tysięcy funtów. Twoje ruchomości i nieruchomości, zsumowane, dają nawet większą sumę.
Grace zamknęła usta. Nigdy nie podejrzewała, że taka chwila może nastąpić.
- Podpisz.
Grace nie ruszyła ręką, a Philip westchnął.
- Wybieraj: wieczna udręka i brak pieniędzy, czy baron F., który od dwóch tygodni krąży wokół Leaf Hill, chcąc cię porwać, zmusić mnie do rozwodu z tobą i pojąć za żonę? Ostrzegłbym go, ale widzę w tym zaskakującą rękę Opatrzności.
Istotnie, baron F. posyłał jej listy, niektóre nawet bardzo namiętne. Była pewna, że życie z nim nabrałoby nieco więcej koloru niż egzystencja z Philipem. Ale w Leaf Hill zaczęło się robić ciekawie…
- Grace, sama świadomość, że zniszczyłaś coś, co mogło dać mi szczęście, powinna ci wystarczyć. – Philip odgadł jej myśli. – Podpisz te cholerne papiery i miejmy to z głowy.
Grace bardzo powoli wyciągnęła rękę po pióro i złożyła zamaszysty podpis u dołu kartki. Philip wyrwał jej ją prawie natychmiast i zapakował do koperty, licząc, że Dudley wykaże się pewną inwencją, aby mogli jak najszybciej uzyskać rozwód.
Wyszedł na korytarz i polecił jednemu z chłopców stajennych nadać list natychmiast. Wcisnął mu do ręki parę monet i wrócił do pokoju, gdzie siedziała Grace, nadal w stanie szoku. Kiedy Philip zamknął za sobą drzwi, podniosła się i ruszyła do drzwi.
- Niedługo zobaczę się z baronem – oznajmiła, nie patrząc na niego. – I wyjedziemy jak najszybciej.
Miała zamiar wyjść, ale zawahała się jeszcze na progu. Philip usiadł przy biurku, ostentacyjnie odwrócony tyłem do niej.
- Ona naprawdę musi dużo znaczyć – powiedziała cicho, jednak na tyle głośno, by Philip to usłyszał. W duchu przyznał jej rację, a kiedy zamknęła za sobą drzwi, potarł twarz w wyrazie rozpaczy.
Straciłem jedną kobietę przez intrygi drugiej; pozbyłem się intrygantki, jednak tej właściwej już nie odzyskam.
I ta myśl napełniła go taką rozpaczą, że musiał sięgnąć po ojcowskie, stuletnie brandy.
***
Po kilku dniach życie na poczcie wróciło do mniej więcej takiego stanu, w jakim znajdowało się przed przyjazdem Philipa. Joann pracowała na zmianę z Fanny, która autentycznie cieszyła się z pracy. Namówiła Joann, by zatrudniła u siebie także jej daleką znajomą, biedną dziewczynę sierotę, która bywała służącą i do tej pracy tylko się nadawała. Fanny otoczyła Joann ludźmi. Do tej pory nie pozwalano jej za wiele mówić w domu, gdyż wszyscy byli zmęczeni bezustanną paplaniną: teraz jej zajęcie polegało przede wszystkim na mówieniu, więc czuła się przeszczęśliwa.
Joann znajdowała się w zgoła odmiennym stanie. Uśmiechała się i żartowała jak dawniej, jednak nie było w niej tyle życia, co przedtem. Zdawało się, że straciła coś bardzo cennego i mocno żałuje, ale tylko nieliczni domyślali się prawdy. Raz jeden rozmawiała w Philipem i ta rozmowa nie przebiegła najlepiej. Przyszedł do niej, by opowiedzieć o swoim rozwodzie, jednak nie spotkał się z przyjęciem, jakiego oczekiwał. Joann wysłuchała go chłodno, a kiedy usłyszała, że przyczyniła się do rozbicia małżeństwa (choć Philip zarzekał się, że nie było szczęśliwe) poczuła wstręt do samej siebie i otwarcie to powiedziała. Grace zdążyła już wyjechać do Bostonu, gdzie miała oczekiwać uprawomocnienia rozwodu, ale Joann zażądała, by Philip jechał za nią, zamiast tu siedzieć. Philip mocno się zirytował i wypalił, że Joann sama nie wie, czego chce. Ona oznajmiła, że pragnie szczerości, a nie uciekania i zrywania przysięgi dla uciszenia wyrzutów sumienia. I tak, od słowa do słowa, pokłócili się potężnie, czemu z zaplecza przysłuchiwała się Fanny i pół miasta. Kiedy Philip wyszedł, trzaskając drzwiami, a Joann zobaczyła minę Fanny, schowanej w korytarzu, poczuła nagły napływ wstydu i żalu, a potem popadła w apatię.
Po upływie miesiąca pani MacClifford nie mogła tego znieść. Wyprawiła przyjęcie, na które zaprosiła połowę miasteczka. Pretekstem były pięćdziesiąte urodziny jej męża, jednak tak naprawdę chciała zmusić Joann, aby ta znowu zaczęła się choć trochę bawić. Nie przyjmowała do wiadomości, że Joann już nie wypada. Dla niej ta kobieta mogła być po sześćdziesiątce i zachować młodość. Zmusiła Joann by przyszła („chyba nie odmówisz starej przyjaciółce, kochana?”) i z zapałem rzuciła się w wir przygotowań.
Długo się wahała, czy zapraszać Philipa Montgomery’ego, ale w końcu uznała, że nie byłoby to właściwe. Po pierwsze, ze względu na Joann, a po drugie, Archie prawie go nie znał, a to w końcu jego święto. Nawet nie wiedziała, jaką ulgę sprawiła Joann tą wiadomością.
Fanny bez oporów donosiła matce, jak zachowuje się Joann – że śmieje się rzadko, sukienki nosi podobne i chyba dawno się nie bawiła. W szafie nie ma nic, co można by założyć na takie okazje.
Pani MacClifford zatarła ręce i zmusiła Joann do kupna kilku nowych sukien, modnie skrojonych i ładnych. Nie przyjmowała do wiadomości jej oporów i wspólnie z ekspedientką dopasowały jej parę kolorowych, jednak niezbyt jaskrawych ubrań. Fanny miała przypilnować, by Joann założyła którąś z nich na przyjęcie.
W sobotę po południu, w dzień urodzin Archiego, było gorąco. Wieczorem ochłodziło się nieco, temperatura stała się znośna. Joann bez większego oporu, ale też bez żadnej radości włożyła na siebie jedną z nowych sukienek, białą, która wydawała się jej dość wesoła, ale przyzwoita. Razem z Fanny zamknęły pocztę i zgasiły światła, z wyjątkiem świecy na ladzie – Joann lubiła, kiedy po powrocie do domu witał ją płomyk i widziała, gdzie idzie. Fanny zostawiła niedomknięte okno, twierdząc, że po powrocie Joann się udusi, na co jej przełożona odparła, że mała by była szkoda. Dziewczyna, którą przyjęły, poczuła się bardzo źle, więc Joann kazała jej się położyć do łóżka i podała syrop na sen.
Kiedy dotarły do Archiego, bezpośrednia rodzina MacCliffordów otoczyła Joann, nie pozwalając jej się smucić. Początkowo było to przyjemne, jednak później stało się nużące, w związku z czym pani MacClifford rozgoniła towarzystwo i poprosiła Joann o pomoc z kuchni.
Kiedy Archie wzniósł toast i wygłosił krótką przemowę, w której podziękował rodzinie i przyjaciołom, ściemniło się i zaczęło mocno wiać. Wyglądało, jakby miało się rozpadać, ale nikt się tym nie przejmował, chociaż z zachodu nadciągały ciężkie, burzowe chmury. Wszyscy zaczęli się świetnie bawić.
Joann siedziała przy ognisku, z brodą opartą na dłoni, i podziwiała tańczących. Sama nie miała na tańce specjalnej ochoty, zresztą nikt jej nie zapraszał, ale obserwacje sprawiały radość. Przesiedziała tak spokojnie ze dwie piosenki, po czym dosiadła się do niej pani MacClifford.
- No – oznajmiła na wstępie. – Nareszcie możemy porozmawiać.
- Nie ma o czym – odparła natychmiast Joann.
- Przeciwnie, jest. I dobrze o tym wiesz, kochanie.
Joann nie odpowiedziała, tylko spojrzała na chmury. Niebo rozdarła błyskawica.
- Nie chcę teraz rozmawiać.
- Z kimś musisz, bo duszenie w sobie uczuć źle ci robi.
Joann spuściła wzrok.
- Co mam pani powiedzieć? Jaki to był zawód, kiedy się dowiedziałam, że znowu mnie oszukał? Jaka byłam szczęśliwa, zanim przyjechała Grace? A może jak teraz się czuję, kiedy nic nie sprawia mi radości?
Pani MacClifford zawahała się na moment.
- Kochasz go.
Joann wzruszyła ramionami.
- A co to za różnica.
Rozmówczyni wygłosiłaby pewnie kolejną uwagę, ale na podwórko wbiegł młody chłopak, pochylił się i dysząc, krzyknął:
- Ludzie, pomocy! Poczta się pali!
Joann zbladła i podniosła się gwałtownie. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, ale rzuciła się do biegu przed siebie. W płucach czuła ołów, a stanęła dopiero na granicy miasta, kiedy zobaczyła słup ognia, bijący z jej domu.
Przycisnęła ręce do twarzy, żeby nie krzyknąć przeraźliwie, i osunęła się na słupek werandy piekarza. Patrzyła bezsilnie, jak ogień pożera jej dobytek, ale nic nie mogła zrobić. Mężczyźni przed nią próbowali gasić pożar, ale nie mieli szans.
Z nieba lunął deszcz. Joann poczułaby ulgę, ale dom był tak zniszczony, że nie dało się nic zrobić. Należało dziękować, że ogień nie rozprzestrzeni się na sąsiednie budynki, ale nie mogła jeszcze o tym myśleć. W ogóle nie potrafiła myśleć o niczym, po prostu stała i patrzyła na żywioł.
Z kolei Philip, uczestniczący w akcji gaśniczej, przeżywał katusze. Przybył na miejsce, kiedy dom stał już w płomieniach, zresztą był jednym z pierwszych. Pożar musiał się rozpętać nagle, w przeciwnym razie dawno by go ugaszono.
Kiedy biegł do studni po wodę, usłyszał, jak dwoje starców wymienia między sobą uwagi, podając wiadra innym.
- Nikt nie ma szans przeżyć w takim ogniu – oznajmił jeden.
- Myślisz, że ktoś jest w środku?
- Joann przecież nigdy nie wychodzi wieczorami – odparł jego towarzysz z niepokojem.
Philip miał wrażenie, że zamarło mu serce, i to uczucie nie opuszczało go przez długi, długi czas. Myślał, jak bardzo był głupi, że pozwolił się odsunąć, a także ile tak naprawdę znaczy dla niego Joann Ravenwood. Pożałował każdej decyzji, podjętej od czasu, kiedy uciekł przed nią piętnaście lat temu i przyrzekł sobie, że jeśli los jakimś cudem ją ocali, to on nie pozwoli jej skrzywdzić ponownie.
Poczuł, że traci oddech, kiedy zobaczył, że z budynku wynoszą ciało na noszach. Było bez wątpienia zwęglone i zakryte materiałem, więc Philip nie mógł zobaczyć twarzy. Odwrócił się gwałtownie, nie chcąc, by ten widok zapadł mu w pamięć, i zobaczył Joann, stojącą bezradnie przed piekarnią. Nie widziała go: oczy miała utkwione w ogniu.
Pobiegł do niej i chwycił w ramiona. Z początku uderzyła go, ale później rozszlochała na dobre i kurczowo ścisnęła jego koszulę.
-Wszystko… mi… jedno… - płakała, a Philip nic z tego nie rozumiał, ale pocieszał ją bezradnie. W końcu, kiedy Joann nieco się uspokoiła, odsunął się nieco i spojrzał jej w oczy. Miał zamiar coś powiedzieć, zapewnić, że już nie zniknie, ale nie dała mu szansy. Wzięła głęboki oddech i poprosiła cicho:
- Zabierz mnie do domu, Philipie.
Z początku obrócił się i spojrzał na ruinę za sobą, więc powtórzyła łamiącym się głosem:
- Proszę, zabierz mnie do domu.
Philip spojrzał na jej zrozpaczoną twarz i drżące ręce. I zrozumiał.
***
- Powinno mnie martwić, że nie mam ślubu kościelnego, ale jeśli coś, co napawa takim szczęściem, może być grzeszne, to może być nawet piekło.
Claire MacClifford wpięła w jej włosy kwiat.
- Prywatnie nawet pastorowa cię nie potępia i powiedziała, że będzie na ślubie. Nie wiem, jak jej mąż, ale ona się stawi.
W dniu, w którym spłonęła poczta, to właśnie państwo MacClifford odeskortowali Joann do domu Philipa, czym choć w części uratowali jej reputację. Z początku padł pomysł, aby Joann przenocowała u nich, ale sama zainteresowana wpadła w nagłą histerię. U spokojnej zwykle panny Ravenwood było to tak rzadkie, że wszyscy wpadli w popłoch i czym prędzej spełnili jej życzenie. Claire MacClifford napoiła Joann ziołami i uszykowała posłanie na kanapie, podczas gdy Archie odbywał z Philipem prawdziwie męską rozmowę. Nagle poczuł się jak ojciec Joann, ale naprawdę ją lubił i uważał, aby podobnie jak jego córkom, nie stało się jej nic złego.
Być może nie wszyscy w miasteczku zaakceptowali zachowanie i zanik przyzwoitości Joann, ale zarówno Archie, jak i Philip, w kilku słowach wyjaśnili tym nielicznym osobom, co mogą zrobić ze swoim oburzeniem.
Spłonięcie poczty było punktem zwrotnym w życiu Joann. Nagle straciła wszystko, czego trzymała się tak kurczowo, i co nie pozwalało jej postawić życia na jedną kartę. Philip nie odczuwał z tego powodu zbyt wielkiego żalu, a jedynym, co nie pozwalało mu pojąć Joann za żonę zaraz po uprawomocnieniu rozwodu była żałoba po nikomu bliżej nie znanej służącej Lizzie, która zginęła w pożarze. W końcu jednak i ta przeszkoda zniknęła.
- No, pokaż się.
Joann otworzyła oczy i spojrzała na siebie w lustrze. Przeżyła lekki szok, widząc przed sobą nieznajomą, ubraną w białą sukienkę w kwiatowe wzory (Joann uważała, że biel nie będzie odpowiednia, ale pani MacClifford i Sara zjednoczyły się przeciw niej), z rumieńcami na policzkach i roziskrzonymi oczyma. Nieznajoma mogłaby być uznawana za piękną.
Joann miała ochotę postać tak w zachwycie jeszcze przez chwilę, ale do drzwi zapukał Archie.
- Zaczynamy.
Umówili się, że to właśnie on odprowadzi ją do Philipa. Nie mieli, co prawda, zawrzeć ślubu „przed Bogiem i ludźmi”, ale postarali się, by ceremonia wyglądała równie godnie. Na dole czekali goście. Uroczystość miała być skromna, ale wprosiło się mnóstwo ludzi, w związku z czym wesele zapowiadało się hucznie.
Po wszystkim Joann i Philip nie zamierzali nigdzie wyjeżdżać. Remont domu Philipa zbliżał się ku końcowi i wyglądało na to, że miesiąc miodowy spędzą na sprzątaniu gruzu, ale nie przerażała ich ta wizja.
Poczta musiała zostać odbudowana, jednak obowiązki Joann miała przejąć Fanny. Joann ani przez chwilę nie wątpiła w słuszność tej decyzji i cieszyła się, widząc, że Fanny też jest zadowolona z takiego obrotu spraw. Nie zamierzała, co prawda, zamieszkać w swoim miejscu pracy, lecz pozostać w domu rodziców. Zdawało się, że i tak jest to przejściowe, gdyż poznała pewnego miłego młodzieńca i wszyscy liczyli, że opuści rodzinne gniazdo.
Jeżeli chodzi o Grace, to Joann i Philip jeszcze niejedno mieli o niej usłyszeć, ale nigdy nie przeszkadzało im to w codziennym życiu. Baron okazał się zupełnie odmienny od „uległego” Philipa. Stanowczy charakter i słabość do kobiet przysparzały Grace problemów, ale lata mijały, a oni żyli to razem, to osobno, jednak coś zmuszało ich, by nie rozstawali się na dobre. Może były to pieniądze, a może wzajemne zrozumienie – tego się nie dowiemy nigdy.
I tak życie w Leaf Hill toczyło się dalej pośród gorąca, a ludzie ciągle pobierali się, chorowali, cierpieli i radowali na przemian.
~czerwiec 2011
Mogłabym w tym miejscu napisać wiele rzeczy. Że nie jestem z tego zadowolona - i byłaby to prawda. Że końcówka jest za słodka - i to też byłaby prawda. Ale czymże jest życie bez odrobiny naiwnych, lukrowanych marzeń o wręcz nieprawdopodobnym szczęściu i wiary w przesłanie, że nawet spieprzenie najlepszej rzeczy w życiu może się odwrócić?
Pisane pod poważnym wpływem "Z Lark Rise do Candleford". I nie, nie uważam, że to dobry tekst. Ale bardzo przyjemnie się go pisało, a to w końcu jest moja szuflada.
Z dedykacją i wyrazami podziękowania dla wszystkich, którzy przeczytali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz