liczba niedoskonała

Kontynuacja "Maskarady", z którą można (acz nie trzeba) się zapoznać. Obawiam się, że między "liczbą" a "maskaradą" istnieje znaczny kontrast językowy (i ogólny zresztą), więc nie nakłaniam do niczego, żebyście się nie zdziwili.
"Mgnienia" się piszą, spokojnie.

Więc....
Więc.
Pisane pod zasadniczym wpływem moich wieczorów z fizyką. I zainspirowane pytaniem, które sama sobie kiedyś postawiłam: dlaczego w opowiadaniach często używa się nawiązań do serca, krwi, żył, żołądka i innych takich tam... obrzydliwości, a o fizyce nikt nie pisze? 
Pisane też pod wpływem ogólnego zagmatwania i... tak w ogóle. Potrzebowałam optymizmu, świątecznego optymizmu, i strasznie brakuje mi cukierkowych, przesłodzonych, nieprawdopodobnych opowieści. Jeśli macie takie teksty w zanadrzu - błagam, podzielcie się, dla mojego komfortu psychicznego ;) No i postanowiłam optymistyczne (co do reszty przymiotników, nie mogę się zdecydować) opowiadanie napisać. Wyszło to, co poniżej.
Ach, jeszcze jedno - jak mówiłam, mocno inspirowane wieczorami fizycznymi, więc gdybyście znaleźli rażące błędy "merytoryczne" z dziedziny fizyki w tym tekście, zgłaszajcie je jak najprędzej ;)
_________________________________________________________________
liczba niedoskonała

1.

     Bardzo długo nie może się przyzwyczaić do jego oddechu.
     Albo raczej: nie pozwala sobie się do niego przyzwyczaić.
     Nie, jeszcze inaczej: kiedy już poznaje (rozpoznaje) ten dźwięk, oddech mocnego snu, stara się go traktować jak nieznaną jeszcze muzykę, rozłożyć na czynniki pierwsze i powoli, po oporach, zakodować w swojej pamięci. Zapisać, nadpisać na innym wspomnieniu, żeby naprawdę zacząć od nowa.
     Potrafi nie spać, poświęcając się słuchaniu. Obraca się na bok i patrzy. Słucha. Chłonie.
     To trochę abstrakcyjne, bo przypomina skrupulatne zapisywanie eksperymentu: mało kto powie o atomach, że są piękne — czasem wystarczy, że po prostu są.
     On jest. I to na razie wystarczy.
     Przez moment światło księżyca pada na stojącą na nocnym stoliku fiolkę, co ponownie (i boleśnie) przypomina jej, że może (i tylko może) ten eksperyment potrwa na tyle długo, by zdołała go zrozumieć.


2.

     Ze zdumieniem odkrywają, że są miejsca (i rzeczy), których nie zniekształcił upływ czasu. Że ser, herbata z termosu i powietrze na dwóch tysiącach metrów mogą smakować tak samo. Że wiele się zmieniło, ale wymiana ciepła między ich dłońmi to jak fizyczna stała.
     Potrzebują stałych.
     Czasem myśli (chociaż krótko i pewnie by się nie przyznała), że podchody są dziecinne, a na ostrożność są za słabi. Tfu, za starzy, nie za słabi. Chociaż może to to samo. Ale nie ma racji i przekonuje się o tym w każdym, pełnym nieśmiałej jeszcze wesołości, spojrzeniu i uśmiechu.
     Ma wrażenie, jakby przedtem pędzili, a potem zwolnili do zera. I chciałaby nie przyspieszać. Bo jeśli coś wyrzuci ją poza bezpieczny obszar, to już nie wróci. A na razie bezpieczny obszar jest tutaj.
     Oboje zastanawiają się czasami, przeważnie w chwilach słabości, tylko między sobą, czy kiedykolwiek ktokolwiek ich zrozumie. Czy sami siebie zrozumieją. Najbardziej boją się o Anę – bo chociaż jest im życzliwa, a oni nie odgrywają scenki „razem dla dziecka”, to sam fakt — ich bycie razem — budzi (może budzić) pytania i wątpliwości. Dlaczego teraz?, to pierwsze, które przychodzi na myśl, a oni po prostu nie umieją na nie odpowiedzieć. Nie wierzą w przeznaczenie, ale w drugie szansy — już tak, a ponieważ jest coś, co nieodparcie każe im przez lata myśleć o sobie, zastanawiają się, czy druga szansa nie jest im potrzebna. Dlatego podejmują tę próbę, nie wiedząc naprawdę, czy tego chcą, nie mając nic do stracenia, jakby to ktoś kierował nimi i decydował za nich, a oni mogą się temu tylko z boku przyglądać.

3.
    


     Ona przestała rano pić kawę.
     — Lekarz mi zabronił — wyjaśniła kiedyś z krzywym uśmiechem, sięgając po sok z grejpfrutów.
     On rzucił palenie (częściowo dla siebie, częściowo dla niej, częściowo dlatego, że chciał odzyskać węch, by poczuć jej zapach i smak [cynamon i jabłka]).
     Oboje przez lata z czegoś zrezygnowali — trudno powiedzieć, czy były to ciężkie wyrzeczenia, teraz to ma jedynie charakter symboliczny, przy czym nie wiadomo za bardzo (nie mogą dojść do porozumienia), czego to ma być symbol. Zmiany, może? Straty? Poświęcenia małej cząstki siebie?
     Każdemu z tych pytań można by zarzucić, że nie stanowi dobrego kryterium do porównań, ale – co stanowi? Na to pytanie też nie znają odpowiedzi: w ogóle mnóstwo tu niewiadomych.
     Czasami się sprzeczają. Jeszcze nieśmiało. Boją się tej nowej sytuacji – niezrozumiałej, trudnej do uczuciowego rozrachunku. Krążą wokół siebie na palcach, kapitulują, starają się ponad swoje siły. Jej wciąż jest ciężko zaakceptować pomoc. Nie lubi przyjmować wyciągniętej ręki – to te przeklęte ambicje i perfekcjonizm. Albo po prostu za bardzo się boi polegać na innych.
     Strach.
     Strach w zasadzie ich otacza. Przełamują go powoli, bardzo powoli, metodą nawet nie małych kroków, ale nieznacznych drgnięć. Kiedyś ona upuszcza kubek – nie wie, jak to się stało, po prostu wysunął się z jej dłoni – a ten oczywiście rozbija się na podłodze, zalewając herbatą całą podłogę. Przez moment patrzy na niego, zdziwiona, podziwia rudobrązową ciecz, odcinającą się od bieli kafelków, po czym dociera do niej, jak bardzo jest zmęczona, jak bardzo powinna spać, a nie cucić się kolejną herbatą, i tak zaczyna płakać, zupełnie tego nie kontrolując.
     A on podchodzi do niej. Kładzie jej ręce na ramionach, wciąż pełen tego okropnego strachu, że ucieknie od jego dotyku, tak jak to kiedyś robiła. Zresztą w pierwszym odruchu ona zamierza to zrobić. Ale gdzieś w głębi jej świadomości odzywa się postanowienie, że jednak trochę mu zaufa i pozwoli sobie pomóc. Więc nie ucieka. On obejmuje ją w pasie i przytula do siebie; nadal nie wie, co wywołało jej łzy, ale zamiast pytać, szepce tylko jakieś uspokajające słowa, całuje ją w czoło, prowadzi do łóżka i trzyma ją tak długo, aż wypłacze się do końca i zaśnie. Dopiero wtedy sprząta resztki kubka i wyciera herbatę, choć czuje, że jednak ten brąz zostanie na fugach, ale to przecież bez znaczenia.
4.


     Oboje dobrze wiedzą, że niezależnie, jak mocno by próbowali, niektórych rzeczy nie da się zmienić.
     Ona zawsze będzie spięta, oschła i nerwowa. Bardzo się stara być inna – naprawdę, bardzo. Spina się jeszcze bardziej, kiedy stwierdza, że jednak nie potrafi. Kiedy na moment załamuje się jej optymizm i bardzo szybko popada w czarną otchłań problemów i wątpliwości.
     On nigdy nie będzie tak cierpliwy, jak by tego pragnął. Ciągle ćwiczy, ale lęki tkwią w nim zbyt głęboko, by można się ich było tak łatwo pozbyć.
     Pomimo to (a może właśnie dlatego) czują, że trudniej by im było żyć samotnie niż razem. W końcu raz już próbowali i były to jedne z najgorszych lat ich życia – nawet wliczając miesiące nieustannych kłótni. Może się kochają; może to sytuacja bardziej skomplikowana, ale po prostu chcą być razem. Dlatego będą starać się niemal mocniej, niż potrafią.
     — Wybaczysz mi kiedyś? — pyta on cicho, kiedy leżą obok siebie, a światła przejeżdżającego ulicą samochodu zostawiają cienie na suficie.
     — Wybaczę? — odpowiada pytaniem na pytanie, niewątpliwie zdezorientowana.
     — To, co zrobiłem. — Nie musi dodawać nic więcej; w tych zwięzłych słowach kryją się wszystkie pretensje, które można zacząć od „bo cię opuściłem”.
     Ona unosi się na łokciu, patrzy mu prosto w twarz; może to kwestia zmęczenia, ale jego oczy wydają się bardziej udręczone, niż zwykle, jego usta dziwnie wygięte, jest pełen jakiegoś niepokoju.
     Nie do końca wiedząc, czy robi słusznie, kładzie jedną rękę na jego policzku i pociera go kciukiem.
     — Już dawno ci wybaczyłam.
     Najwyraźniej powiedziała to, co trzeba było, bo z jego oczu znika niepokój, a zastępuje go czułość, tak duża, że niemal przerażająca. Niecodzienna. Jest to jednakże widok fascynujący i po prostu nie potrafiłaby teraz się odsunąć.


     On ujmuje jej dłoń w swoją i ściska mocno, więc ona kładzie się przy nim, opiera głowę na jego ramieniu i oddycha spokojnie, czując, że ogarnia ją przedziwne uczucie, którego może nie potrafiłaby dokładnie nazwać, ale kojarzy się z bezpieczeństwem i czymś bardzo dobrym.
5.


     Uważają, że zima to cudowna pora roku, głównie dlatego, że bawi ich ironia losu i stężenie sprzeczności.
     Zimą się poznali i w początkach zimy do siebie wrócili. Za oknem szaleje śnieżyca, biały puch oblepia wszystko, co stanie mu na drodze, gdzieś daleko ludzie zamarzają z wychłodzenia, rwą się trakcje elektryczne i bezradni kierowcy powodują wypadki drogowe. A oni siedzą pod kocem w zaciszu ciepłego domu, słuchają przedświątecznych audycji radiowych, piją herbatę z rumem i kłócą się o pilota. Pieką ciastka (te słodkie, niemieckie gwiazdki z białym lukrem), w tle śpiewa Celine Dion, pytając, co zrobili w minionym roku.

     Trochę tego było.
     Ponieważ jednak poważna rozmowa ostatnio nieco się zdewaluowała, a uczuciowe rozważania pod wpływem piosenki są, cytat, „zbyt sentymentalne”, nie zamierzają robić bilansu i konwencjonalnie dolewają sobie wina.
     Nawet jeśli to nie jest miłość (a nie ma powodu, by nią nie być, skoro już raz się zdarzyła), to bardzo mocno ją przypomina.
     Nie ma nierzeczywistych przyrzeczeń, brakuje im początkowych złudzeń, chęci przygody, ale też wcale nie pragną szalonej podróży.
     — Będziesz? — mruczy ona półprzytomnie, z zamkniętymi oczami poprawiając poduszkę.
     — Gdzie? — Przenosi wzrok z gazety na nią, marszcząc brew.
     — Kiedy się obudzę. Będziesz tu?
     Leży na kanapie, owinięta kocem, w podwójnych skarpetach, odfajkowując swoją codzienną drzemkę, ponieważ po tych lekarstwach i tak nie nadaje się do niczego innego.
     On przestał się dziwić jej pytaniom. W końcu spłynęło na niego olśnienie (o wiele lat za późno, ale lepiej późno niż wcale), że ona po prostu potrzebuje tych zapewnień. Że nie ufa swoim (i cudzym) uczuciom na tyle, by przyjąć je za pewnik. Słowa i czyny – to co innego. To są w pewnym sensie obietnice.
     Pewnie, że zaczęli sobie składać drobne obietnice. Niby nieznaczące, niby ściśle związane z codziennością („oczywiście, że będę pamiętać, który ręcznik jest mój!”), ale ważne. I każda z nich jest kamieniem milowym na ich drodze małych kroczków.
     Ponieważ zaś obiecują sobie tylko to, co mogą spełnić, dotrzymują słowa. A każde dotrzymane słowo tylko cementuje przyrzeczenie. I zaufanie. I, w efekcie, łatwość wspólnej egzystencji.
     Dlatego bardzo ostrożnie składają przysięgi.
      – Oczywiście, że będę.

     6.


     Najważniejsza, rozstrzygająca próba, to chyba próba czasu i odległości.
     Zaraz po Świętach, przed Sylwestrem, on wyjeżdża na przeszło półtora miesiąca. Ma pracę za granicą, musi w niej kiedyś bywać, a żaden urlop nie trwa wiecznie.
     Dla niej są to jedne z dwóch najdziwniejszych miesięcy w życiu.
     Ten czas, kiedy byli razem, wydał się jej magiczny. Wyrwany z cudzego życiorysu, nierealny, tak jak wtedy, gdy korzysta się z życia szaleńczo i gwałtownie, przewidując, że nie będzie drugiej szansy, by na spokojnie się z czymś oswoić.
     A ponieważ ona nic nie przewidywała – mało tego, niewiele myślała – zaczyna się bać, czy jej podświadomość nie wie pewnych rzeczy lepiej niż ona sama.
     Chyba go kocha. Nie potrafi powiedzieć na pewno, bo za bardzo boi się ewentualnego bałaganu we własnych uczuciach. Boi się, co się stanie, jeżeli pomyliła szaleństwo z miłością. Co się stanie, jeżeli on przyjedzie, a ona poczuje zupełnie coś innego niż ostatnio.
     Z przerażeniem stwierdza, jak chwiejne są jej uczucia i jak wcale o tym nie myślała, kiedy on był w pobliżu.
     Zaraz potem zastanawia się, czy to na pewno dobrze.
     Ma mętlik w głowie – paskudny, nie do rozwiązania. Kiedy rozmawiają ze sobą, wtedy jest spokojna. Ale to są stosunkowo rzadkie chwile.
     Chciałaby do niego pojechać – wmawiając sobie, że z czysto naukowej ciekawości – i rozprawić się z wątpliwościami raz na zawsze, ale, niestety, praca i zdrowie chwilowo jej na to nie pozwalają. A w ogóle mamy kryzys i wszystkie ręce są nam potrzebne, wie pani.
     Oczywiście.
     I tak trwa sobie w tym dziwnym, nierealnym stanie, który pewnie trwałby sobie do uschniętej śmierci, gdyby nie święto narodowe i weekend, który pozwala mu na chwilę „skoczyć do domu”. Bo, rozumiesz... teraz tu jest mój dom.
     W piątek wieczorem stawia się więc na lotnisku, z bijącym sercem i nie do końca zawiązanym szalikiem, czując, że zimno wpełza jej za kołnierz płaszcza, i niecierpliwie wypatruje jego lotu na wielkiej tablicy.
     W końcu: jest. Pojawia się  w hali, wygląda na piekielnie zmęczonego, jak każdy człowiek po kilkugodzinnym locie, w dodatku o tej godzinie. Rozgląda się niespokojnie; dopiero po chwili dociera do niej, że prawdopodobnie to jej poszukuje, zaczyna więc iść w jego stronę i macha zieloną rękawiczką.
     Kiedy ją zauważa, uśmiecha się mimowolnie, a ona zastanawia się przelotnie, jak mogła być tak głupia, by denerwować się tym spotkaniem, jak w ogóle można wątpić w szczerość tego spojrzenia i uśmiechu?
     Dlatego kiedy wpadają w swoje ramiona (nigdy nie będą mogli dojść, kto właściwie pociągnął kogo, ale czy to ma znaczenie?), mówią sobie „dzień dobry, kocham cię”, tutaj, na tym białym, śmierdzącym środkami czystości lotnisku, oboje zmęczeni, przepracowani i marzący o powrocie do domu.
     Tego samego domu.

     Oczywiście, to wcale nie jest koniec drogi. Można powiedzieć, że dopiero jej początek. I że tor tej drogi będzie tak zakręcony, jak tylko można.


     Ale trzeba powiedzieć także inną rzecz, może i daleko ważniejszą; że nie zawsze liczy się tor, że czasami trzeba spojrzeć na sam początek i koniec. A kiedy oni spoglądają na tę różnicę odległości, to przyznają w duchu, że wynik końcowy jest całkiem niezły.
 
~grudzień 2012

7 komentarzy:

  1. Z przyjemnością informuję, że buttony na konkurs Ery Krytyki są już dostępne! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow, nieźle. Może jeszcze mnie pamietasz? Jak nie to nie szkodzi, chciałam podziekować (Tak, dopiero teraz) za to że wytknęłaś mi te błędy, trochę się zmotywowałam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma za co :)
      Cieszę się, że napisałaś :) I cieszę się też, że się zmotywowałaś :) Niestety nie wiem, gdzie teraz piszesz, ale kiedyś, jak już znajdę adres, może wpadnę i też przeczytam :)

      Usuń
  3. Znalazłam Corriente? Powiedzcie, że znalazłam i nie pomyliłam nic w nicku... ;)

    Wciskanie kitu o miłości do matematyki nie jest zła, a wręcz całkiem zabawne zważywszy na matematyczno-historyczne zapędy piszącej... Tym bardziej, że pisząca jest chodzącym żartem. Poza tym matematyka królową nauk i dobrze skryć się w jej skrzydłach ;)

    Co do oceny - ponoć ma zostać poprawiona i napisana na nowo, zobaczymy jak będzie i czy Raj do tego momentu dożyje ;>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znalazłaś, znalazłaś :)

      Ano nie jest złe :D Ja go wciskam, bo po pierwsze, wyrodziłam się z rodziny ścisłowców, a po drugie, mam zapędy bardzo mocno językowe, a z samymi językami raczej niewiele zrobię... Zwłaszcza, że z Polski planuję kiedyś wyjechać :D

      Och, nie mów, jestem chwilowo pierwsza w kolejce i nie mogę się doczekać! ^^

      Usuń
  4. Najnowsza część Losu parszywego - zapraszam. :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Tekst ujmujący i zupełnie zapomniałam, że był ostatnim, którego jeszcze z nich nie pochłonęłam. Podoba mi sie, bardzo, niezwykle bardzo, ale szczerze wolę traktować go jako osobny, niezwiązany z " Maskaradą". Mogą sobie koegzystować, w tej samej przestrzeni, ale dla mnie nie są od siebie zupełnie zależne. Bardziej współgrają, bo jeden bez drugiego ma, moim zdaniem, więcej uroku. Więcej czaru. Rzecz jasna, to tylko moja skromna opinia.
    Przy okazji, tak wiem, jakie to niesmaczne i nie taktowne, zwłaszcza tak okropnie spamować pod piękną historią, ale nie znalazłam spamownika, więc nie przedłużając : zapraszam na 2 rozdział Cyrku Motyli, jeżeli miałabyś ochotę, a jeżeli owa ochota już cię najdzie, to mam nadzieję, że powiesz mi co sądzisz.
    Devrait [butterfly-circus]

    OdpowiedzUsuń