7. początki

  Usiadł przy drewnianym stole, zabębnił palcami o blat i niepewnie spojrzał na kartkę papieru przed sobą. Potarł palcami brodę i zastanowił się głęboko.
  Jego obserwacje właściwie do niczego nie prowadziły. Król brał udział w długich spotkaniach, z filozoficznym spokojem podchodził do beznadziejnie durnych spraw, po południu udawał się z żoną na spacer w wielkim, pałacowym ogrodzie i nie plotkował o hrabim na prawo i lewo.
  A jednak coś było nie tak.
  I trudno było jednoznacznie powiedzieć, co.
  Wstał i, westchnąwszy ciężko, podszedł do okna. Było nieszczelne — oczywiście — pomimo szmat, jakimi starał się obłożyć jego ramę. Jego oddech zaparował szybę, więc przetarł ją rękawem. Spojrzał w dół, na królewską parę, idącą wolnym krokiem przez jedną z pałacowych alejek. Król trzymał królową pod ramię, a ona trzymała się bardzo blisko niego. Wydawali się być pogrążeni głęboko w rozmowie.
  Patrzył na nich jeszcze przez chwilę, czując, jak narasta w nim uczucie, które po chwili zastanowienia rozpoznał jako złość. I tęsknotę.
  Powrócił do stołu, obrócił pióro w palcach i, po paru minutach namysłu, zaczął pisać.

  ***

— Boję się tego człowieka — stwierdziła Regan, patrząc kątem oka na okno, od którego przed chwilą odszedł służący. — Nie wiem, czemu go zatrudniłeś.
  Nie powiedziała Willowi o podsłuchanej rozmowie i nie miała zamiaru. Dobrze wiedziała, że nie powinno jej tam wtedy być. Ale chciała usłyszeć jakieś wytłumaczenie, doprowadzić do rozmowy.
  Will spojrzał na nią, ale wyraźnie nie potrafił rozsądnie odpowiedzieć, bo się nie odezwał. Regan postanowiła chwilowo porzucić temat.
  — Strasznie jesteś dzisiaj małomówny — zauważyła kwaśno, ale na tyle cicho, by nie musiał tego usłyszeć. Niestety, nie uszło to jego uwadze.
  — Cóż, hrabia do mnie napisał. Znowu. Od pewnego czasu czuję w jego listach dystans, którego nigdy nie było.  — Widząc spojrzenie Regan, zaczął się tłumaczyć dalej. — Nie mówię, że panowały między nami przyjacielskie stosunki: wiesz przecież, że w najlepszych okresach można to było nazwać niechętnym sojuszem. Ale nigdy... Cóż, nigdy nie miałem wrażenia, że jestem hrabiemu aż tak niepotrzebny. Albo nawet szkodliwy.
  — Szkodliwy? — powtórzyła Regan z niedowierzaniem. — Przecież hrabia cię potrzebuje!
  — Najwyraźniej nie tak bardzo jak kiedyś. — Will wykrzywił twarz w dziwnym grymasie. — Jeszcze przed... — tutaj zawahał się, jakby przełykał coś wyjątkowo obrzydliwego — koronacją pokłóciliśmy się mocno o południowe kamieniołomy. Hrabia zamierzał je zagarnąć dla siebie i raczej nie sądzę, żeby miał jakiekolwiek skrupuły przed wprowadzeniem wojska. A mnie się wizja wojsk na granicy niespecjalnie podobała, zwłaszcza, że to my bylibyśmy głównym celem ataku.
  — Nie wspomniałeś mi o tym — zdziwiła się Regan.
  — Nie było potrzeby — uciął William. — Sprzeczki zawsze się zdarzają, ale mówienie o problemach w tak ważnych sprawach wydawało mi się niebezpieczne. Nawet tobie. Nie mówię, że to kwestia zaufania, ale czasem lepiej, żebyś nie wiedziała o wszystkim.
  — Dzięki, rycerzu, ale sama zadecyduję, co jest dla mnie lepsze, dobrze? — odparowała Regan. — I w takim razie dlaczego mówisz mi to akurat teraz?
  — Bo teraz... — William zawahał się na moment i zrobił ruch, jakby chciał spojrzeć za siebie, na zamek. — Teraz sytuacja stała się o wiele bardziej zagmatwana. Wtedy hrabia w końcu ustąpił, co było bardzo dziwne, ale zaczynam przypuszczać, że od tego czasu mi nie ufa. Co by wiele wyjaśniało, nawiasem mówiąc.
  — To znaczy co by wyjaśniało? — próbowała się dowiedzieć Regan, ale Will nie odpowiedział. Nie tym razem. Nie miała ochoty naciskać, zrobiło się jeszcze zimniej niż przed chwilą. Przez chwilę stali w ciszy. Regan podziwiała pałacowy ogród.
  — Czy znowu zaczyna się zima? — zapytała, zamyślona, patrząc na całkiem już pozbawione liści gałęzie drzew. Jabłoń wręcz uginała się pod ciężarem pięknych, dorodnych jabłek, część z nich zresztą leżała na trawie.
  Właściwie zadała to pytanie bezmyślnie, do siebie samej, nie oczekując odpowiedzi. Ale Will zacisnął rękę trochę mocniej na jej łokciu, więc spojrzała na niego, zaskoczona i wyrwana z zadumy.
  — O co chodzi?
  Uśmiechnął się krzywo.
  — Nic, tylko tak sobie pomyślałem... Nasze kłopoty zaczęły się właśnie zimą. Jeśli to jeszcze pamiętasz.
  Przez chwilę Regan patrzyła na niego ze zmarszczoną brwią, a potem westchnęła ciężko i odwróciła głowę.
  — Pamiętam — przyznała cicho. — Chociaż wolałabym nie.
  — Po co w ogóle to zaczęliśmy?
  — Bo miałeś poczucie głębokiej niesprawiedliwości — wypomniała mu ostro. — A ja naciskałam.
  — I sama widzisz, w co się wplątaliśmy.
  Oboje westchnęli ciężko. Przez chwilę zapanowała ciężka cisza, ale potem Regan oparła głowę na ramieniu Willa i przysunęła się bliżej niego.
  — Beznadziejnie to rozegraliśmy, ale już niedługo, prawda?
  — Podobno tak — powiedział William, mocno akcentując „podobno”, co aż nazbyt jasno ujawniało, od kogo posiada te informacje. Regan pokiwała głową.
  — Jeszcze trochę i uciekniemy od tej farsy. Naiwnie myślałam, że to będzie trochę inaczej wyglądać.
  — O, słodka naiwności.
  — Czy to nie inaczej brzmiało?
  — Przypuszczam, że owszem — westchnął. — Ale to nic nie szkodzi. Słuchaj, zimno mi, wracamy?
  Pokiwała głową. Odeszli w stronę zamku i nie wracali więcej do tej rozmowy.

***

Elleen, mimo wszystko, niełatwo było zaakceptować wszystkie rewelacje, jakie wyszły w czasie tej krótkiej rozmowy. Kiedy wyszła z domu, uspokoiła się bardzo szybko, na tyle, żeby niemal zaraz potem wrócić i porozmawiać krótko z Valą; była to rozmowa, która nie wyjaśniła wszystkiego, a nawet wywołała więcej wątpliwości, ale ryzyko kłótni rodzinnej zostało zażegnane. Wieczorem Vala poszła nad strumyk, a Elleen usiadła na progu domu, ręce splotła na kolanach i patrzyła zamyślonym wzrokiem na zachodzące słońce.
Po chwili przysiadła się do niej Tinaig, głośno siorbiąc zupę z kubka.
— Dobrze się czujesz?
Elleen zamrugała, zdziwiona.
— Ja? A czemu miałabym czuć się źle?
Tinaig siorbnęła jeszcze raz, po czym spojrzała na dziewczynę.
— No cóż, chyba nie codziennie dowiaduje się takich rzeczy o swojej matce.
Elleen uśmiechnęła się kącikiem ust: teraz, kiedy przestała być tak zszokowana, mogła podejść do wszystkiego z większym dystansem.
— Prawda — przyznała. — Ale nie powiem, wyjaśniło mi to parę rzeczy.
— Na przykład?
— Och... — Elleen zastanowiła się, głęboko westchnąwszy. — Dlaczego umiała czytać i pisać, chociaż inne matki nie rozróżniały liter. Dlaczego tak dobrze liczyła i potrafiła mi odpowiadać na wiele najrozmaitszych pytań, kiedy wszyscy inni powiedzieliby, że nie wiedzą, a w ogóle to mam się brać do roboty i nie zawracać głowy. Wyjaśniałoby to też wiele jej pomyłek kucharskich i tym podobnych potknięć, a także to, że wieczorami, co już było zupełnie niezwykłe, razem z tatą czytali książki, a czasem i na głos, dla mnie. A potem nauczyli mnie czytać i sama dobierałam sobie lektury.
— Nigdy cię to nie zastanawiało?
Szczere zdziwienie, jakie zabrzmiało w głosie Tinaig, niemal oburzyło Elleen.
— Pewnie, że się zastanawiałam — odparła z urazą. — Ale uznałam, że jest po prostu lepiej wykształcona. Zresztą zwykle to, co robią rodzice, wydaje się słuszne, a reszta świata się nie zna. No więc ta reszta się nie znała.
Tinaig pokiwała głową.
— To czemu wyglądasz, jakbyś miała mętlik w głowie?
— Bo mam — odparła zwięźle Elleen. — To, że moja matka jest wykształcona, to jedno, a to, że jest byłą królową, która musiała uciekać w czasie wojny, to drugie. W dodatku, jak się dowiedziałam, moi rodzice, pardon, przybrani rodzice, pobrali się z dziwnego powodu, którym pewnie nie była miłość. Czy to nie dziwne?
Pytanie miało być retoryczne, ale nie było.
— To jest... to jest życie — westchnęła Tinaig, a potem dopiła zupę. — Zwykle toczy się inaczej, niż byś chciała. Życie twojej matki też potoczyło się zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażała.
— Założę się, że sir Percy miał w tym swoją rolę — odparła Elleen cokolwiek zgryźliwie, a Tinaig wymierzyła jej delikatną sójkę w bok.
— Żebyś wiedziała! — odparła ze śmiechem. — Ale nie będę ci opowiadać, niechże twoja matka też ma coś z życia i sama ci to przekaże. Jeśli będzie chciała, oczywiście.
— A jak się poznałyście? Bo to mi chyba opowiedzieć możesz, prawda? — Elleen uśmiechnęła się przymilnie, a ten wyraz twarzy zawsze rozbrajał Tinaig. Udała, że musi się przez chwilę zastanowić.
— Cóż, jak sama się zorientowałaś, jestem wiedźmą. Trudno to przeoczyć, prawda? Dziesię... No, prawie piętnaście lat temu też nietrudno to było zauważyć. Pewnego dnia wybrałam się do lasu, zbierać zioła. Porę wybrałam kretyńską, przyznaję to szczerze, bo zanosiło się na burzę, ciemno było i ogólnie mało przyjaźnie. Jak łatwo się domyślić, dopadła mnie ulewa. Nie bardzo wiedziałam, gdzie jestem, bardzo to było mądre, wybierać się po nocy do lasu, nie mając żadnych wskazówek ani rozeznania... ale jakoś się wydostałam z tej puszczy i trafiłam do wioski. Próbowałam zapukać do paru drzwi, ale na mój widok ludzie raczej uciekali i mdleli niż próbowali mi pomóc. Z jednym wyjątkiem.
— Mojej matki.
— Właściwie Colina, jeśli mam być szczera. Vala była gdzieś w głębi domu, a on, jak tylko mnie zobaczył, najpierw jęknął — do dzisiaj nie wiem, czy to było z powodu mojego wyglądu czy głupoty, widocznej po oddaniu, z jakim tuliłam do siebie koszyk — po czym wciągnął mnie do środka i posadził przy ogniu.
— Słyszałam, że burza źle działa na wiedźmy.
— Nawet nie masz pojęcia... — Tinaig aż się skrzywiła. — Wtedy magia jest wszędzie i ostro daje popalić. Mniej odporne wiedźmy potrafią zemdleć, mnie się to nie zdarza, jestem zwykle nieco oszołomiona. Wówczas też najwyraźniej byłam. Twoja matka i Colin usadzili mnie przy kominku, dali koc, garnek zupy i jeszcze ze mną porozmawiali. Z perspektywy czasu myślę, że byli bardzo dobrzy, ale mogli się na swojej dobroci przeliczyć. Wielu było takich, którzy po dostaniu się do cudzego domu zabierali coś „na pamiątkę” i do dzisiaj się dziwię, że Vala i Colin, tak rozsądni i do przesady wręcz ostrożni na co dzień, pomogli tak zagubionej kobiecie.
— Tacy już są — westchnęła Elleen. — I co dalej?
— No nic. Tak sobie siedzieliśmy. Rozmawialiśmy. Potem zasnęłam.
Elleen roześmiała się wesoło.
— Popatrz, kto idzie — wyszeptała konspiracyjnie, wskazując brodą kierunek rzeki. Tinaig z wrażenia prawie zakrztusiła się resztkami zupy, które próbowała wydobyć z dna kubka. Vala i Percy, objęci, objuczeni rybami i koszykiem z jedzeniem, szli i śmiali się wesoło. Elleen z szatańskim uśmiechem zerwała się na równe nogi i pociągnęła Tinaig w głąb domu, nie zdając sobie trudu, by pozwolić jej najpierw spokojnie wstać.
— Ach, Elleen! — jęknęła wiedźma, kiedy jej biodro trafiło na bolesny opór w postaci progu.
Ale dziewczyna tylko przyłożyła palec do ust i przyczaiła się za firanką kuchennego okna.

***

Sytuacja w pałacu robiła się z dnia na dzień coraz bardziej napięta. Regan nie była wtajemniczona w poufne szczegóły, ale zmarszczka na czole Williama dobitnie świadczyła, że coś jest nie w porządku. A wrogie spojrzenia, które posyłali sobie wzajemnie doradcy, członkowie gabinetu, nawet służba – to świadczyło o tym, że absolutnie nic nie jest w porządku.
W ten feralny czwartek Will wstał bardzo wcześnie, wiedząc, że ma nawał roboty. Regan spojrzała na niego półprzytomnie z pościeli. W komnacie było jeszcze ciemno, słońce nie do końca wstało, a szyby zdobił szron, tworząc na szkle fantazyjne wzory.
— Już idziesz? — wychrypiała Regan, sięgając po kubek z wodą. — Tak wcześnie?
— Niestety. Muszę jeszcze przejrzeć umowę, którą mamy dzisiaj przedyskutować na radzie. Zdawało mi się, że widzę tam parę niejasności... Ale ty jeszcze śpij.
Zbliżył się i szybko i pocałował ją w czoło, po czym zaraz uciekł. Regan złożyła głowę na poduszce i z powrotem zapadła w błogi sen.
     William tymczasem zakradł się do pałacowej kuchni, zjadł szybkie śniadanie i poszedł do swojego gabinetu, położonego od wschodu właśnie z tego powodu, by można było pracować z rana. W środku było jeszcze ciemno, rozpalił więc szybko w kominku, zastanawiając się przelotnie, czemu nie zrobiła tego jeszcze służba, bo czym usiadł przy ogniu z pergaminem.
     Kiedy skończył, było już dawno po wschodzie, a tekst umowy opatrzony był najróżniejszymi poprawkami. W końcu William usłyszał pukanie do drzwi i wpuścił swoich ministrów, którzy zasiedli za długim, dębowym stołem.
     Żaden z nich nie miał wesołej miny.
     — Panie, słyszałeś wieści?
     — Jakie wieści? — zdziwił się William.
     — Hrabia van Thoy walczy z Południem — odrzekł ponuro mężczyzna siedzący po prawej stronie.
     — Co?
     Pytanie było retoryczne, bo William doskonale wiedział, że doradcy nie mają w zwyczaju żartować, a skoro mówią o hrabim, to są śmiertelnie poważni. Usiadł więc za stołem, oparł łokcie na blacie i przyłożył czoło do splecionych rąk.
     — Kamieniołomy, prawda?
     Mężczyźni pokiwali smutno głowami.
     — Panie... Van Thoy donosi, że robi to dla naszego dobra i w naszym imieniu.
     — Jak to: w naszym imieniu? — wściekł się William. — Chcesz mi powiedzieć, że on z nimi walczy, sugerując, że to my toczymy tę wojnę?
     — Obawiam się, że on to zasugerował już dawno, a teraz każdego w tym upewnia — zaryzykował siwowłosy i długobrody minister, ubrany w pelerynę koloru rozlanego wina.
     William z wielkim trudem zdusił w sobie jęknięcie.
     — Nie możemy tak tego zostawić — oświadczył stanowczo. — Hrabia nie ma prawa toczyć wojny na naszym terytorium. Wszyscy wiemy, że chodzi mu tylko i wyłącznie o interes Północy, ale to my będziemy agresorem. Nie godzę się na to.
     Pierwszy raz wypowiedział tak zdecydowaną krytykę hrabiego. Doradcy wydawali się być zszokowani, ale też, w pewien bardzo nieśmiały sposób, usatysfakcjonowani.
     — Durgin, wyślesz nasze wojska do obrony granic. Nie do ataku Południa, ale do obrony granic, co znaczy, że mają pełne prawo rozprawić się z Północą, jeśli zajdzie taka potrzeba. Przedtem mają podjąć próbę mediacji, ale żadna ze stron, powtarzam, żadna, nawet rozstrzygająca — tutaj spojrzał po wszystkich znacząco — nie może być poddawana naciskom. Południe ma prawo się bronić, ale nie może nas atakować, bo to nie my zaczęliśmy tę wojnę. Północ nie ma prawa walczyć na naszym terytorium w imię swoich interesów i podszywać się pod nas. Przekaż im to jak najszybciej, już teraz.
     Durgin wybiegł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.
     — Panie, nasze wojska...
     — Doskonale znam stan naszych wojsk i tak samo dobrze jak ty wiem, że jest niezadowalający. Ale to wszystko, co mamy. A bezczynnie siedzieć nie będziemy, panowie.
     Pełna zmieszania cisza była aż nazbyt wymowną odpowiedzią.

***

     Jeśli dla Williama sytuacja była niejasna, to dla Vali stanowiła okropną zagadkę.
     Wszystko zaczęło się pewnego sobotniego ranka, kiedy wracała do domu z naręczem świeżych owoców, zerwanych z pobliskiego drzewa. Miała ambitne plany; chciała przerobić je na musy, dżemy i kompoty, które pozwoliłyby jej przetrwać zimę bez awitaminozy i w dodatku smacznie.
     Chciała też przygotować coś dla Tinaig, która zbierała się do wyjazdu. Miała uczestniczyć w Konferencji Magicznej, odbywającej się w mieście Ban-Naah’, powstałym jeszcze w czasach starożytnych, a obecnie centrum wszelkich wydarzeń magicznych. Co prawda konferencja miała się zacząć dopiero za miesiąc, ale była dla wszystkich wiedźm doskonałym pretekstem, by zrobić zakupy, rozejrzeć się za nowinkami i zaprezentować z jak najkorzystniejszej strony – a to wszystko wymagało czasu, więc Tinaig powoli przygotowywała się do wyjazdu.
     Vala miała zamiar dołączyć do niej w kuchni i poplotkować radośnie, ale kilkanaście metrów przed domem zamarła gwałtownie, wytrącona z równowagi. Na ganku stali dwaj rycerze z mieczami u pasa, ich konie pasły się kawałek dalej, spokojnie wyjadając trawę. Mężczyźni rozmawiali z Percym, który słuchał ich uważnie.
     W końcu Vala przemogła się i ruszyła powoli do przodu, przełykając ślinę.
      — Dzień dobry — przywitała się kulawo. Wszyscy natychmiast spojrzeli w jej stronę.
     — To jest właśnie Vala — przedstawił ją Percy, a żołnierze skłonili przed nią głowę. Odkłoniła się niepewnie.
     — Pani — przemówił jeden z nich. — Mamy do ciebie sprawę niecierpiącą zwłoki. Przybywamy z poselstwem od króla VanDijcka z Królestwa Dam Horru. Nasz władca prosi ciebie, pani, a także sir Percivala, o jak najszybsze stawienie się na jego zamku.
     Drugi rycerz sięgnął za pas — Vala mimowolnie drgnęła, ale on wyciągnął zwinięty w rulon pergamin, zalakowany królewską pieczęcią. Vala przyjęła go i rozwinęła tak, aby stojący za jej plecami Percy też mógł się przyjrzeć jego treści.
     — Faktycznie, król nas prosi — przyznał Percy, a potem spojrzał na rycerzy. — Ale nie podaje żadnej przyczyny.
     Żołnierze wyglądali tak, jakby mieli wielką ochotę wzruszyć ramionami.
     — Pełnimy rolę posłańców i eskorty — wyjaśnili zwięźle. — Mamy za zadanie doprowadzić was do zamku bezpiecznie i jak najszybciej.
     — A jeśli się nie zgodzimy?
     Vala nie była pewna, kto: ona czy Percy pierwszy zadał to pytanie.
     — Nie zamierzamy was aresztować — odparł cierpliwie wyższy z mężczyzn. — Nie możemy was zmusić. Ale kiedy król prosi, to zazwyczaj nie chodzi o fanaberię.
     — Królom się nie odmawia — wymruczała Vala pod nosem, jeszcze raz przyglądając się pismu, ale nic z niego nie wyczytała, poza tym, co było oczywiste — faktycznie, władca Dam Horru prosił o natychmiastowe przybycie. Ale prosił ją, nie Percy’ego. Z drugiej strony — skąd mógł wiedzieć, że Percy tu będzie?
     Spojrzała niepewnie na Percy’ego, ale on wyglądał, jakby już podjął decyzję.
     — Kiedy powinniśmy wyjechać?
     Vala nie była pewna, którego „my” dotyczyła jego wypowiedź. Żołnierze wyglądali jednak na bardzo zadowolonych, tak jakby Percy podejmował decyzję za nich oboje. Zresztą, zgodnie z powszechnie przyjętym wzorcem kulturowym tak właśnie było, ale nie oznaczało to bynajmniej, że Vala miała zamiar się z tym godzić.
     — Percy, mogę cię prosić... na sekundę? — zapytała znacząco, co Percy zinterpretował poprawnie i wszedł za nią do środka domu, a potem do kuchni.
     — Naprawdę chcesz tam pojechać? — spytała, odłożywszy owoce na stół.
     — A widzisz inne wyjście? Znam tych rycerzy i znam króla VanDijcka. Nie ma w zwyczaju zapraszać obcych na swój dwór.
     — I to jest właśnie to, co mi się w tej sytuacji nie podoba — oznajmiła cicho Vala. — Czemu mamy z nimi pojechać? I gdzie?
     — Na zamek — oznajmił zdziwiony Percy. — Tak mi powiedzieli. Zresztą sama słyszałaś, to nie jest aresztowanie, tylko eskorta i uprzejma prośba. Wierz mi, gdyby to nie miało się odbywać po dobroci, to wyglądałoby zupełnie inaczej.
     — No dobrze, ale po co? Czemu król chce nas widzieć?
     — Tego nie powiedzieli — zasępił się Percy. — Przypuszczam, że sami nie do końca wiedzą. Tak naprawdę król chciał ściągnąć ciebie, a mnie złapali przy okazji, ale słyszeli, że król też wyraził kiedyś chęć sprowadzenia mnie, no więc...
     Vala zgubiła się już na „tak naprawdę”. Zamrugała gwałtownie, wytrącona z nagłego zamyślenia.
     — Czyli chcesz się tam udać?
     — Sądzę, że i tak postanowisz tam pojechać, a ja pojadę z tobą — odparł kwaśno Percy. — Zresztą to prawda, że królom się nie odmawia. Wolałbym nie stać się wrogiem publicznym monarchii, zwłaszcza że mają powody, by mi nie ufać.
     Vala nadal mięła list w dłoniach, patrząc strapiona to na Percy’ego, to na drzwi. W końcu westchnęła ciężko i oparła się o stół.
     — Skoro nie ma wyjścia... Bardzo szybko podjęliśmy tę decyzję  — uznała cierpko, nawet nie zauważając, kiedy w jej słowa wkradło się „my”. Percy jednakże zwrócił na to uwagę i ukrył uśmiech.
     — Kochani — odezwała się głośno Tinaig, wchodząc do kuchni. — Czy ja się mogę dowiedzieć, czemu dwaj rycerze stoją pod drzwiami, a koń jednego z nich właśnie pożera kwiatki na klombie?

__________________________________
 Opowiadanie rośnie i rośnie, i nabiera gigantycznych rozmiarów... 
Tinaig miała być w założeniu postacią epizodyczną, ale ostatnio staje mi się bardzo bliska... Hm... 
Podtrzymuję mój pomysł na spin-off, wiecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz